Milczenie (opowiadanie)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milczenie |
Pochodzenie | Życie tygodnik Rok II (wybór) |
Wydawca | Ludwik Szczepański |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Narodowa F. K. Pobudkiewicza |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | J. Ra |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały wybór |
Indeks stron |
Posłuchaj mię — powiedział pewnego razu Szatan, kładąc rękę na mojej głowie. Kraina, o której ci opowiem, jest ponurą Libijską krainą, położoną nad brzegami rzeki Zairy. Niema tam odpoczynku ani milczenia. Niezdrowe wody tej rzeki są koloru zgniłego szafranu — i nie płyną nigdy ku morzu, lecz drżą bezustannie pod krwawem okiem słońca, w spazmatycznem a bezsilnem poruszeniu.
A z obu stron tej rzeki o korycie pełnem namułu, na przestrzeni mil kilku rozciąga się blada pustynia olbrzymich nenufarów.
W samotności jedne ku drugim szlą swe westchnienia — wyciągając ku niebu długie jak u widm szyje, kołysząc wiekuiście trwałe łodygi. I słychać pomiędzy nimi jakby szepty stłumione, rosnące czasem do potęgi grzmotów podziemnych. I jedne ku drugim szlą swe westchnienia.
Lecz na kraju ich państwa wznosi się granica — a tą granicą jest las ciemny, ponury, bez kresu.
Tam — jakby fale u stóp Hybrydów, w bezustannym ruchu wznoszą się i opadają drzew mniejszych gałęzie. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni.
Stare leśne olbrzymy chwieją się z ponurym łoskotem w jedną stronę i drugą. Z wierzchołków ich szczytów łzy wiecznej rosy spływają — a u stóp ich dziwaczne kwiaty, o kielichu przepełnionym jadem, targają się we śnie niespokojnym. A nad ich głowami z głuchym szelestem żałoba chmur czarnych przechodzi, ku zachodowi się tocząc, aby tam skłębionym wodospadem runąć w płomienistą otchłań horyzontu. A przecież nie ma wiatru w przestrzeni — a nad brzegami Zairy spokoju niema, ani milczenia.
Noc była — i deszcz padać począł — spadał kroplami — a spadłszy, w krew się przemieniał. Ja pośród smukłych nenufarów na moczarze ukryty, poczułem na mej głowie te wielkie spadające krople — i nenufarów policzyłem westchnienia, płynące jedne ku drugim w cichym majestacie ich smutku.
I nagle przez mgieł grobowych całuny przedarł się księżyc. —
A księżyc był barwy szkarłatu.
I wtedy oczy moje spoczęły na ogromnej, szarawej skale, co nad brzegiem rzeki wzniesiona tonęła w krwawej kąpieli księżyca.
— A skała ta była szarawa, złowroga i bardzo wysoka — a skała ta była szarawa.
Na jej czole kamiennem były wyryte litery. I przez moczary nenufarów przedzierać się począłem aż na kraj rzeki, by litery w kamieniu wyryte przeczytać.
Odczytać ich jednak nie mogłem.
I powracałem już do nenufarów ukrycia, gdy księżyc krwawszym zabłysnął szkarłatem. Odwrócony spojrzałem znowu na skałę i na wyryte na niej litery — a litery te utworzyły słowo: Smutek.
Spojrzałem w górę; na szczycie skały cień się zarysował — skryłem się w gąszcze nenufarów, aby śledzić czynności tego człowieka.
A człowiek ten był wyniosły i majestatyczny — od stóp do ramion owinięty w togę starożytnej Romy.
Kontury w mgle się rozpływały — lecz jego oblicze, Bóstwa było obliczem. Bo przez płaszcz nocy i mgieł zasłony, przez rosy krople wilgotne — jaśniała twarz jego promienna.
Myślące i wyniosłe miał czoło — oczy od smutków zapadłe, a w każdym rysie twarzy czytałem ból i znużenie — i wstręt do ludzi — i samotności wielkie pragnienie. Człowiek ten usiadł na skale i głowę na rękach sparłszy, po smutku tym powiódł oczyma.
I śledził krzaków ruchy niespokojne — i drzew odwiecznych szelesty, a potem spojrzał wysoko i nieba dojrzał tajemne wahanie i księżyca krwawe szkarłaty. A ja zaczajony w nenufarów ukryciu czynności jego śledziłem.
A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem północ się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
I wreszcie oczy od nieba odwrócił, i patrzył na ponurą rzekę Zairę, na jej fale mętne i żółte — na bladych nenufarów rzędy i dosłyszał ich ciche westchnienia i szepty pomiędzy niemi krążące.
— A ja zaczajony w moim ukryciu czynności jego śledziłem. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale. Zapuściłem się wówczas w topiele bezbrzeżnych trzęsawisk i depcząc las gnących się nenufarów, wołałem hypopotamy, zamieszkujące głębie moczarów. Hypopotamy, usłyszawszy moje wołanie, podeszły z głuchym pomrukiem do stóp skały i straszliwie, głośno do księżyca ryczeć poczęły.
— A ja zaczajony w mojem ukryciu czynności tego człowieka śledziłem. Człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Przekląłem wówczas żywioły przekleństwem wrzawy straszliwej. — Niebo zczerniało od jej potęgi. W głowę człowieka deszcz bił strumieniami. Fale rzeki wystąpiły z brzegów, wyrzucając szmaty mętnych pian. We wodnem swem łożysku jęczały blade nenufary. Wicher obalał konary odwiecznych drzew. Rozlegał się huk grzmotów i rozbłysły krwawe pożogi błyskawic. Skała poczęła się chwiać w swych posadach.
— A ja zaczajony byłem wciąż jeszcze w ukryciu, aby śledzić czynności tego człowieka. A człowiek ten drżał w samotności... Tymczasem noc się zbliżała, a on siedział nieruchomy na skale.
Więc wówczas gniewem się już uniósłszy przekląłem przekleństwem: Milczenia — rzekę — i nenufary — i wiatry — i lasy — i niebo — i grzmoty — i nenufarów tęskne westchnienia. Natychmiast oniemiało wszystko, co tylko dotknięte zostało przekleństwa mego potęgą...
Ustała żmudna wędrówka księżyca —
i skonały grzmotów pomruki
— i pogasły ognie błyskawic
— i chmur całuny zwisły nieruchomo
— i fale rzeki spoczęły w niemem korycie
— i zamilkły szelesty i szumy drzew
— i pocichły nenufarów westchnienia
— i żaden szmer nie przeszedł po rzędach milczących nenufarów
— i żaden dźwięk nie zadrżał w bezdennej ciszy pustyni.
Spojrzałem na litery, na skale wyryte. Treść ich była zmieniona: utworzyły słowo Milczenie... Wówczas spojrzałem w oblicze człowieka; — twarz jego pobladła od zgrozy. I nagle podniósł głowę, opartą na rękach — powstał — wyprężył się — i nadsłuchiwać począł — lecz nie było głosu w bezdennej ciszy pustyni. A słowo wyryte na skale było: Milczenie... i struchlał wówczas ów człowiek i odwróciwszy oblicze począł uciekać daleko — daleko — aż cienie nocy zakryły go moim oczom.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Otóż jest wiele jeszcze pięknych baśni w starych księgach Magów — w smętnych, w żelazo okutych księgach Magów. Są tam — powiadam Wam — wspaniałe opowieści o Niebie i Ziemi — o morza wielkiej potędze — o Geniuszach, co niegdyś nad morzem — ziemią i niebem panowały. I mądrość słów Sybilli jest w nich przechowaną — i święte, święte rzeczy, zasłyszane niegdyś przez owe ponure liście, co drżały wokoło Dodony; — ale jak prawdą, iż wiecznie żywym jest Allah — tak uważam tę baśń opowiedzianą mi przez Szatana, siedzącego koło mnie w cieniu otwartej mogiły, za najdziwaczniejszą chyba ze wszystkich!...
— A gdy Szatan opowieść swą skończył, stoczył się we wnętrze głębokiej mogiły i zawył śmiechem piekielnym. A ja nie mogłem śmiać się z nim razem — więc mię przeklął dlatego, że śmiać się nie mogłem...
...A ryś, zamieszkujący wiecznie mogiłę, wypełznął, położył się do stóp Szatanowi i badawczo patrzył mu w oczy.