Drobiazgi (Junosza, 1898)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Drobiazgi | |
Podtytuł | Kartki ulotne zebrane z pism humorystycznych | |
Wydawca | Redakcja „Muchy” | |
Data wyd. | 1898 | |
Druk | A. Michalski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Klemens Junosza.
DROBIAZGI
KARTKI ULOTNE
zebrane z pism humorystycznych.
WARSZAWA.
Nakładem Redakcji „Muchy.”
Druk A. Michalskiego, Chmielna 27.
1898.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 29 Іюля 1897 года.
|
Korzystając z zezwolenia autora, wybraliśmy z roczników pism humorystycznych sporą ilość drobnych utworów, napisanych przed dwudziestoma laty z górą i nieco z późniejszych. Zbiorek ten w książce niniejszej ofiarujemy, jako premium bezpłatne dla czytelników „Muchy,” stosownie do przyrzeczenia za mieszczonego w numerze I „Muchy” z r. b.
Przybyłem do Warszawy.
Cóż to za przecudne miasteczko — a dodać muszę, że nie byłem w niem jeszcze ani razu.
Mówiono mi o strasznem przejściu z babą na moście — rzeczywiście kręciło się tam bab, jak mrowia, na szczęście jednak żadna nie dopomniała się o swoje prawa.
W pysznej dorożce, wprost z kolei, wjechałem w samo serce miasta. Nie zajechałem do Europejskiego hotelu, bo ten podobno bardzo drogi — ale stanąłem tak jak w Europejskim, bo na Dziekance.
Ostatecznie na jedno to wychodzi — bo czyż Dziekanka jest w Azyi?
Rozpakowawszy manatki, wyszedłem na ulicę. Światła moc, bo to już wieczór zapadł. Sklepy cudne; z poza szyb zwierciadlanych widać przepiękne kobiety. Och kobiety! — ja mam lat dwadzieścia i jeszcze nigdy... nie zdarzyła mi się sposobność bliższego poznania tych aniołów. A powiadają także, że w Warszawie łatwo jest bardzo zrobić znajomość z hrabiną, albo baronową... Może to być!.. Dziwne wrażenie robiły na mnie te damy postrojone jak na odpust, przechadzające się po ulicach w jakiejś wielkiej, nieustającej procesyi. Patrzyłem na nie, jak na obrazy, a w mózgu moim uporczywie błąkała się myśl:
Kto wie, może jedna z tych pań jest jaką hrabiną, mogącą uszczęśliwić wejrzeniem i uśmiechem zwykłego śmiertelnika... wszak słońce kładzie złociste swe promienie zarówno na wspaniałe świerki, jako też i na drobną trawkę, na badyle i chwasty przydrożne.
Rozmarzony, rozgorączkowany poszedłem spać. Sny miałem rozkoszne, ale niespokojne. Zdawało mi się, że jestem w cudnym buduarze, którego ściany wybite niebieskim atłasem przypominają niebo. Miękkie, nizkie, rozkosznie wyściełane meble zdają się wabić i zapraszać. Na ścianach wspaniałe lustra... na konsolach misterne cacka, na marmurowych słupkach Venus, naga jak prawda, skrzydlaty Amor z marmuru trzyma łuk napięty... na obrazie łabędź całuje czarnym dziobem różane usta Ledy; na drugim nimfy wychodzą z kąpieli, inny przedstawia Psychę w objęciach namiętnego bożka. Czuję, że krew uderza mi do głowy... woń kwiatów mnie upaja... łagodne światło alabastrowej lampy odurza... Klęczę na cudownym perskim dywanie u stóp hrabiny, odzianej w rozkoszny negliż z batystu i koronek; przez misternie dziergane nitki widzę jej ramiona, piersi kołyszące się lekko jak fala jeziora, widzę cudne kształty w zaokrąglonych linjach, widzę nóżkę, co wysunęła się ciekawie z pod zwojów batystu i oparta na aksamitnej poduszeczce, czyni figle szatańskie... Ręka zachwycającej kobiety obejmuje mą szyję. Upajam się i drżę.
Wtem hrabina wydaje lekki okrzyk trwogi. Zrywam się... Naprzeciw mnie stoi hrabia, długi, suchy, stary... mierzy mnie szklannemi oczami, dzierży w ręku rapir cienki, ostry a długi jak stąd do Zawiercia. Chciałem rzucić się na tego potwora, zdruzgotać go i... Uprzedził mnie, poczułem w piersiach ból i zimno, a ten patrzył na mnie szklannemi oczami i pchał mi rapir w serce. Pchał obrzydliwie powoli. Nadziewał mnie jak na rożen. Zabójcze żelazo przechodziło przezemnie z szybkością trzech wiorst na godzinę. Poza sobą usłyszałem krzyk straszny, odwróciłem głowę i widzę jak koniec szpady, przeszedłszy pierś moją, tonie w śnieżnym gorsie hrabiny...
— Ach, potworze! więc dobrze! zginiemy oboje!
Krew nasza mięsza się i plami dywan, bryzga na pyszne meble i krwawi firanki. Chciałem rzucić przekleństwo — ale rękojeść szpady oparła się na mych żebrach... skonałem i... przebudziłem się. Jestem w hotelu, niema ani hrabiny, ani buduaru, ani potwora z oczami szklannemi. Co za rozczarowanie! Zamiast na cudną twarz hrabiny, wzrok mój pada na tłomok.
Otworzyłem okiennice. Już dzień się zaczął. Stróże zamiatają, klnąc. Coraz to z którego numeru wychodzi jakaś pani w jedwabnej sukni i wełnianej chustce na głowie. Co to znaczy? Czy one dążą na jutrznię, czy wracają z balu?
Naprzeciwko mego okna, po drugiej stronie dziedzińca, biegnie zielony ganek, a po za nim cały szereg numerów. Vis-à-vis mnie jest numer 18. Niegdyś liczba ta przypominała mi szczęście. Dukat ma 18 złotych; w osiemnastu latach zakochałem się w osiemnastoletniej kobiecie, w szkołach wypalono mi na kobiercu osiemnaście razy po siedemnaście!
Jeszcze nie przeminęło wrażenie strasznego snu. Opieram rozpaloną głowę o szybę, ażeby chłód jej ułagodził ogień płonący pod czaszką. W pewnych chwilach życia rozkosznym bywa niekiedy lodowaty pocałunek szyby.
Z czołem przyłożonem do szyby stoję i patrzę przed siebie... wtem, w oknie, w numerze 18 zwolna podnosi się zasłona, przez zabrudzone szyby widzę rękę białą, o kształtach pełnych i okrągłych. Zapewne ręka ta należy do jakiejś zachwycającej kobiety. I to nie do podlotka, ale do kobiety w pełni życia i rozkosznego rozwoju. Są ludzie przekładający pączki nad różę. Co do mnie wolę róże, chociaż z drugiej strony przekładam znów pączki nad chrust.
Oprócz ręki dostrzegam twarz pełną, rumianą i gładką, figurę dobrze rozwiniętą, odzianą w bieli. To mnie pociesza. Nie znoszę filigranów i znajduję, że biały kolor, dodaje kobiecie niezaprzeczonego uroku.
O nieba! moja piękna z 18 numeru kłania mi się... Oddech zamiera mi w piersiach. Ona się jeszcze kłania. Ukłony jej powtarzają się rytmicznie jak ruch zegarowego wahadła. Zdobywam się na odwagę i oddaję ukłon. Widocznie zawstydziła ją moja śmiałość, bo oto cofa się i znika w głębi pokoju... ale oko moje ją ściga... widzę ją pochyloną nad miednicą, podziwiam perłową białość ramion okrągłych. Zdaje mi się, że jest nieco tęga, może za tęga — ale ostatecznie jest piękna, to jest, domyślam się, że piękną być musi. Boże! znowu stoi przy oknie i przesyła mi pocałunek. Zbliża rękę do ust, potem cofa ją. Co mam o tem myśleć? Zapewne pali ją jakiś ogień wewnętrzny, bo przesuwa białą dłoń po czole.
Czemuż nie jestem przy niej!? Ona może byłaby dalszym ciągiem moich snów cudownych.
Lecz cóż to jest — oto zbliża się do okna — a twarz jej dziwnie jest biała jak marmur. Czyżby w tej młodocianej duszy kiełkowały ziarna cierpień ukrytych? Czyżby...
O nieba, co widzę? — w ręku pięknej nieznajomej błyszczy jakiś przedmiot metalowy. O nieba! nie mylę się! to nóż! Zdrajco! zdrajco! który zakrwawiłeś jej serce, który pchnąłeś ją na drogę samobójstwa, który prawdopodobnie udaną miłością zatrułeś życie tej młodocianej istotki — odpowiesz za tę zbrodnię; zemsta moja doścignie cię!
O piękna! chociaż nieznana! kocham cię — silna dłoń moja wstrzyma twą samobójczą rączkę. Ocalę cię — wydrę cię śmierci.
Krzyknąłem — nieznajoma z niewysłowionym wdziękiem przykłada nóż do gardła.
— O nigdy! wołam, i jak błyskawica wpadam pod nr. 18.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! odzywa się jakiś głos tubalny i spostrzegam przy oknie mego zacnego proboszcza, z brzytwą w ręku i z twarzą namydloną.
Ha, piekło! piekło! kiedyż koniec moich zawodów nastąpi? kiedyż ujrzę prawdziwą hrabinę... Proboszcz odmawiał pacierze — a jam sądził, że to ona mi się kłania... zażywał tabakę — jam mniemał, że ona przesyła mi rączką pocałunek namiętny — na mydlił twarz — a ja to wziąłem za bladość ze wzruszenia — golił się, a ja, ja, Don Kiszot, sądziłem, że to jakaś tragedya miłości ma się zakończyć krwawo...
Smutno mi — nie dla tego, że rodziłem się w Sochaczewie, ale dla tego, że mam serce gorące... i jestem jak ów piec bez luftu, co się własnem ciepłem niszczy i pęka.
Ot, jak zwykle, jeździł człowiek po świecie, ze stolikiem, łańcuchem i bussolą, mierzył i krajał tę poczciwą matkę ziemię na włóki, morgi i pręty, a świat, może przez ironię, może przez wdzięczność, nazywał mnie „skoczybruzdą.”
Posiadacz drobnej własności ziemskiej kłaniał mi się nizko i nazywał wielemożnym omentrą, ale zarazem porywał za kłonicę, jeżeli jemu samemu kto od omentrów wymyślał.
Jeździło się ode wsi do wsi, od dworku do dworku; w dzień brodziłem po łąkach i bagnach, w nocy rysowałem plany i pisałem regestra pomiarowe, a myśl moja wymykała się ukradkiem i błądziła...
Brzydka myśl! niegrzeczna myśl! nieprzyzwoita myśl!.. gdzież ona błądziła, a raczej, gdzie nie błądziła.
Ten cyniczny indyferentyzm mej myśli oburzał mnie, doprowadzał do rozpaczy... pocieszałem się w mojem nieszczęściu tem tylko, że podobne wypadki nie są wyłączną właściwością geometrów przysięgłych klassy drugiej, ale trafiają się również budowniczym, adwokatom, mechanikom i wszelkim procederzystom. Regentowi nawet gubernialnemu niepomierna okrągłość brzucha i głęboka znajomość prawa hypotecznego nie przeszkadza w podobnych wędrówkach myślowych, które zresztą, nie wchodząc nigdy w sferę faktów spełnionych, pozostają na zawsze marzeniami tylko.
Kobiety! pocóż stworzyłeś je, o Boże!
Ileż nocy przemarzyłem z ich łaski w sposób okropny, ileż miałem snów straszliwych!.. a raz nawet z łaski kobiety omyliłem się w pomiarze i ukrzywdziłem porządnego obywatela o cztery morgi i siedemdziesiąt pięć prętów miary nowopolskiej.
Cherchez la femme! Cherchez la femme! Szukajcie jej wszędzie!.. ona zawsze jest w każdym wypadku, jak kwas w barszczu, jak drożdże w piwie, jak fuzlowy olejek w okowicie, której zniszczyłem dużo, zwłaszcza podczas robót jesiennych.
Nie rozkoszna to perspektywa mierzyć cudzą ziemię aż do ostatnich dni żywota — o nie! Czyż więc będziecie się dziwili, że marzyłem nieraz i wzdychałem do tego, aby dostać panienkę z kilkoma włókami, młynem i propinacyą?
Marzenia moje były niby licytacya in minus. Im więcej włosów uciekało mi z głowy, tem wymagania moje stawały się mniejszemi: kiedy miałem grzywę lwią prawdziwie, śniłem o krociowych dziedziczkach, później cieszyłbym się nawet z córki zamożnego dzierżawcy... a jeżeli tak będzie dalej, to wówczas kiedy się stanę łysym jako dynia, ożenię się z panną gołą jak pasternak i, comme de raison, będziemy żyli kartoflami z miłością.
Okropność!
Było to we Wrześniu; roku ani godziny nie wymieniam, bo nie jestem zegarmistrzem, tylko geometrą. Przyjechałem do Rozdrapanej Wólki na czynność. Skoro świt byłem na polu, a wieczorem powracałem do domu, bogaty w notatki i w głód... istotnie jeść mi się chciało jak psu.
Dano mi coś przekąsić, a kieliszek wina jeden, drugi i trzeci, rozjaśnił mi w głowie o tyle, że zrobiwszy pięć omyłek w regestrze pomiarowym, uczułem potrzebę wyjścia na świeże powietrze i wystawienia spracowanej głowy na chłodzące podmuchy wieczornego wietrzyku.
Błądziłem po dużym ogrodzie; chodziłem w około trawników, oddychałem świeżem powietrzem, zapuszczałem się w cienisty szpaler lipowy, który wieczorem wydawał się niby długi i ponury korytarz starożytnego klasztoru.
Uległem rozmarzeniu i znowu nieposłuszna myśl puściła się na wędrówki.
W kącie ogrodu błysnęło światełko... Wychodziło ono z okna pokoiku, zajmowanego przez guwernantkę i rzucało złotawą smugę na przysadziste krzaki agrestu i na potworne dynie, co rozsiadły się na grzędach, niby poważne matrony na kanapach podczas tańcującej herbatki.
Guwernantka i geometra! Czasem spostrzegałem pewną nić sympatyi łączącą te istoty. Mój przyjaciel Łańcuszkiewicz wykradł pannę Filomenę, inny przyjaciel wykradł inną pannę, a przyjaciele byli geometrami, panny zaś guwernantkami...
Czemużbym i ja?... ale zobaczmy...
Pani Fitzbrick jest wdową i pokazuje dzieciom pani Dryblasiewicz język... francuski. Przytem wykłada im teoryę robót krzyżowych i innych umiejętności ścisłych. Pani Fitzbrick gra na fortepianie, jeżeli nie tak jak Liszt, to przynajmniej jak jego sąsiadka; pani Fitzbrick jest piękna, jeżeli nie jak Madonna, to przynajmniej jak ktoś co widział Madonnę. Pani Fitzbrick jest wdową, w sercu jej goreją płomienie jak w wulkanie... w oczach błyszczy ogień jak w piecu... Doprawdy, nieraz w życiu mojem zastanawiałem się nad ważną kwestyą socyalną, a mianowicie nad pytaniem, gdzie spoczywa większa siła uczuć — czy w sercu panny czy wdowy?
W rozmyślaniach moich przyszedłem do wniosku, że nad budzącą się do życia iskierkę gorętszy jest silnie rozdmuchany płomień, i że twierdza przyzwyczajona do częstych kapitulacyj, przedstawia więcej szans dla wojownika, aniżeli mały zameczek, który da się zdobyć dopiero po długiem oblężeniu.
Zcicha zbliżałem się ku owemu pasmu światła snującego się z okna madame Fitzbrick. Do tego kroku powodowała mnie, primo: szpetna wada ciekawości, secundo: owa jakaś nadzieja, która powiada do człowieka: idź, a może... a nuż...
Poszedłem.
Powodzenie nie sprzyjało mi zaraz od pierwszego kroku. Potknąłem się na dyni i uderzyłem nosem w coś twardego, tak, że szlachetny ten organ powonienia spłaszczył się w sposób dość podejrzany.
Przeszkody wszakże nie zrażają mnie nigdy. Idę więc dalej.
Nieszczęście chce, że kaleczę sobie rękę o zdradliwy agrest, i krew broczy mą dłoń waleczną.
Lecz idę... jestem już pod samem okienkiem.
Nie zaglądam i nie widzę, ale przypuszczam, co mogę zobaczyć w pokoiku madame Fitzbrick. Może siedzi w białym kaftaniku i czyta romans? To byłoby dobre. Może też zdjęła już biały kaftanik i odsłoniła tajemnice gorsu i ramion — owe tajemnice, które przyzwoitość towarzyska zabrania pokazywać detalicznie w obec jednej lub dwóch osób, ale nakazuje wystawiać je hurtem na wielkich balach i tańcujących wieczorach. To byłoby lepsze. A może też — bo i to jest możliwem — madame Fitzbrick utonęła w puchach i spoczywając w pozie najrozkoszniejszej pod lampą (omal nie powiedziałem pod słońcem) marzy o nieboszczyku Fitzbricku, który do ostatka dni swoich był wiernym i kochającym małżonkiem?
To byłoby najlepsze. Ale wyjdźmy z błędnego koła przypuszczeń; obierzmy sobie właściwy punkt widzenia i spojrzyjmy do ustronia, w którem zamieszkuje owdowiała Wenus, wzdychająca do figlarnych amorków.
Spojrzałem...
— Co to jest!? na Boga!.. morderstwo! Co to jest?.. ona leży na łóżku... krew zalewa jej twarz i oczy... spływa po białym kaftaniku i krzepnie...
Leży martwa zupełnie... widać broniła się przed zbójcą, bo ręce jej skrwawione i zaciśnięte kurczowo.
Struchlałem...
Nie wiedząc co robić, biegnę przez podwórze do pana Dryblasiewicza. Spuszczony z łańcucha pies kąsa mnie w łydkę i ma najszczerszy zamiar zapuszczenia swych olbrzymich zębów jeszcze wyżej.
Ale cóż znaczy skaleczona łydka w obec zabitej ofiary!...
— Panie, wołam stukając do okienka, — panie Dryblasiewicz!
A jednocześnie bronię się nogami przeciw niedorzecznym pokuszeniom psa, skierowanym ku mojej ariergardzie.
— Panie!..
— A co tam... kto tam?
— Panie, na miłość Boską: to ja, geometra, wstań pan pocichu... nieszczęście...
— Pali się?
— Gorzej jeszcze...
— Złodzieje?
— Żeby tylko złodzieje!
— O, do djabła!..
— Wstawaj pan... wstawaj! morderstwo.
Dryblasiewicz wstał, wziął dla bezpieczeństwa dubeltówkę, znakomity statek, którego jedna lufa była przerobiona ze szwedzkiego garłacza, druga zaś z tureckiej janczarki. Odwiódł kurki i wyszedł. Za Dryblasiewiczem podążył stróż z siekierą i najodważniejsza z dziewek, Magda, prawdziwa Joanna D’Arc swojej okolicy, z kosorem.
Z taką armią można już było samemu dyabłu zajrzeć w oczy.
Ja także, dla osobistego bezpieczeństwa, wydobyłem scyzoryk, ale, że ten miał oba ostrza ułamane, więc otworzyłem grajcarek, mniemając, że w ostatecznym razie będzie można za pomocą tego instrumentu wydobyć z piersi zbója serce, tak dobrze jak korek z butelki.
Zbliżamy się do okna pokoju madame Fitzbrick.
Magda wydaje okrzyk straszny.
— O la Boga! guwernantkę zadydali!
I z tym okrzykiem leci do samej pani domu...
Magda zazwyczaj przynosiła do pokoju sypialnego pani Dryblasiewiczowej rozmaite rzeczy i plotki, chociaż płatną była tylko za doglądanie trzody i przynoszenie rozmaitych rzeczy.
W tym tak ważnym dla całej Rozdrapanej Wólki wypadku, panna Magda wpadła do pokoju z impetem pękającej bomby i przedstawiła całe wydarzenie w sposób tak malowniczy, że zacna pani Dryblasiewicz, jakkolwiek nie była w wieku, pozwalającym na ukazywanie się w negliżu, nawet w wypadkach wielkiej doniosłości, — wyskoczyła z łóżka i włożywszy na nogi pantofle, pobiegła tam, gdzie stał jej małżonek z rusznicą, ja z grajcarkiem i stróż z siekierą.
Przybiegłszy do okna, pani Dryblasiewicz wybuchnęła głośnym śmiechem.
— Ha! ha! krew! krew! wołała... i oto cała historja?.. Ależ na Boga, pani Fitzbrick robi to zawsze, ile razy żydzi biją cielęta... jest to jej sekret toaletowy: smaruje twarz krwią cielęcą, żeby tym sposobem zachować delikatność cery...
Na takie dictum zgłupiałem (co mi się zresztą niejednokrotnie w życiu wydarzało) i spojrzałem na panią Dryblasiewiczową, która zawstydzona swym arkadyjskim strojem, uciekła...
Nie potrzebuję dodawać, żem spał potem bardzo źle... miałem sny okropne.
Na drugi dzień, przy obiedzie, pani Fitzbrick nie wiedząc o całej nocnej awanturze, powstawała przeciw tym kobietom, które w kosmetykach fabrykowanych przez perfumiarzy, szukają środków utrwalenia swej piękności, i dowodziła, że tylko środki naturalne są w stanie zachować do późnej starości białość i świeżość policzków.
Nie oponowałem, ale myślałem w duchu:
— Gdybym był psem, polizałbym tę panią z przyjemnością po twarzy; jako geometra przysięgły klassy drugiej, czuję obrzydzenie do wdów pretensyonalnych i do cielęciny.
Od owej też pamiętnej chwili nie jadam jej wcale.
Czepek mleczarki.
(BALLADA).
Codziennie biegała z Wawra |
— Wojtek.
— A co Magda?
— Czy ty śpis?
— A no, juścić śpię, według tego, że tera noc, — a i ty Magda pewno śpis?
— Dyć śpię; jeno się tak pytałam bez ciekawość.
— Przychodzę z biletami na mój benefis i mam nadzieję, że szanowny pan, jako znany protektor i mecenas, zechce się przyczynić do poparcia sztuki krajowej, której sztandar wznosimy wysoko.
— Co!? Skoro mają być sztandary, to daj mi pan święty pokój... ja tam nie będę, nie głupim.
— Ależ, panie dobrodzieju!
— Nie, nie, na wszystko mnie złapiecie, ale na sztandar, — nigdy w życiu.
Marzyciele współcześni.
Nie myśl, że marzycieli ród Marzy: — Ach gdyby objąć świat |
— Ja wielmożnego pana co powiem: pszenica to dziś jest żaden interes, żyto tak jakby nie interes, jęczmień bardzo mały interes, ale ja mogę być kupiec na siano.
— Na cóż ci siano?
— Potrzebne; ja myślę niedługo założyć wielki skład herbaty.
— Cóż Bartku! twój wujaszek, stary Mikołaj umarł?
— A juści umarł, proszę wielmożnego pana.
— A cóż ci zapisał?
— Nie mógł nic zapisać, bo nie piśmienny był.
— Widzisz, jak to trzeba uczyć się pisać.
— A juści! będę się uczył pisać, żebym miał komu grunt zapisywać — nie głupim!
Gdzie jesteś, o wyśniona! Nie znam cię! Nie wiem coś za jedna, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz, czem się trudnisz... jakże zaadresować do ciebie, o wyśniona!
Na szczęście, est modus.
Czy dojdzie do twoich białych rączek, o wyśniona!
Doszło! Doszło lepiej, niż przewidywałem. Poczciwa poczta: przyniosła mi 86 ofert, którąż wybrać?
Najbardziej podobała mi się z listu „Konwalia.” Do niej więc piszę:
„Żądasz pani odpowiedzi na dołączony do listu twego kwestyonaryusz, a więc: Kapitał? — 7,500 rs. Lokacya? — hypoteka domu murowanego w Warszawie № 10,256, dział IV № 18, po sumie T. K. M. W. Dochody? — pensyi stałej rs. 1,200, item z winta rs. 400, item z totalizatora rs. 600, item z bilardu rs. 750, item z różnych źródeł rs. 300, item procent od sumy rs. 7500—750 (od lat siedmiu zalega) — razem rs. 3,700. Długi? — na to odpowiem algebraicznie X. Wzrost? — 1 metr 75 cent. Kolor włosów? — b. brunet. Oczy? — piwne (à la Haberbusch i Schiele). Nos? — tak sobie. Zarost? — faworytki. Charakter? — słodziutki jak piernik. Edukacya? — średnio sentymentalna.
Dusze nasze zaczynają się porozumiewać, serca uderzać zgodnie, otacza nas ciepła atmosfera miłości, a co do owej sumy 7,500 rs. którą, może i słusznie uważasz za niedość pewną, to przy pomocy twego posagu, możemy stanąć do licytacyi i pędzić, sądzę albowiem, że przy twojem idealnem, marzycielskiem usposobieniu, posiadanie własnego domu nie byłoby ci przykrem. Z fotografii twej widzę, żeś dobra i piękna, więc o te długi nie gwałtuj, zapłacimy je. Meble mają być nowe, miłość dozgonna, dwie sługi, zgodność charakterów, letnie mieszkanie bezwarunkowo, poświęcenie, cztery pokoje od frontu, serdeczność, najemnica do prania, wyrozumiałość i na śniadanie kawa. Zgadzam się, o duszo mej duszy, i z upragnieniem czekam tej chwili, w której marzenia nasze zostaną spełnione!
Co warto szczęście ludzkie? Czem są nasze marzenia? Bańka mydlana, obłoczek dymu, życie motyla, egzystencya fijołka, niuch tabaki, fajka popiołu... marność! marność!..
Piszesz pani, że drogi nasze muszą się rozejść na zawsze, ponieważ znalazłaś człowieka, mającego o 70 rubli rocznie więcej niż ja...
Ha! z pękającem z bólu sercem mówię ci, Konwalio ukochana — bądź szczęśliwa, gdyż i mnie trafia się Piwonia i proponuje o wiele korzystniejsze warunki, aniżeli ty, śliczny kwiateczku leśny, symbolu niewinności i wdzięków; bądź zdrowa, bądź zdrowa, bądź zdrowa!
MOCNA GŁOWA.
Sokrates wypił czarę cykuty, |
— Wielmożny konsyljarz robi podobno takie ochronne szczepienie, co ma chronić człowieka od kużdej słabości.
— Tak, co pan każe sobie zaszczepić?
— Przepraszam, ja dobrze zapłacę, niech mi wielmożny konsyliarz zaszczepi berliński kurs.
KWIATY.
(Wspomnienie).
Ach, wy kwiaty, moje kwiaty, |
— Co Ickowi wiadomo o awanturze na weselu u Bartłomieja? proszę mówić szczerą prawdę.
— Prześwietny sądzie! Ja powiem całą prawdę, co Bartłomiej jeszcze mi nie zapłacił za wódkę, którą wziął na wesele.
Z AGRONOMII.
Rzekł szlachcic do szlachcica przy księżyca blasku: |
— Radca stale pości?
— Z zasady. Ostrygi, sandacz po parysku, łosoś z tatarskim sosem — w ogóle trzy dni w tygodniu.
— Panie Wypadkiewicz — zaniedbujesz się pan... sensacyi! — koniecznie sensacyi!
— Cóż pan redaktor żąda, żebym za kilka groszy od wiersza robił trzęsienie ziemi!?
DWIE MYŚLI.
A to jest także kawałek historyi, |
Raz mandaryn Win-to-graj rzekł do swej małżonki.
— Dziś wieczór idę czytać księgi Konfucjusza, więc zjedz sama wieczorem ryż i ziół korzonki i myszkę, której samo wspomnienie mnie wzrusza — i wybacz luba Fi-lis, że losów przewrotność skazuje cię na smutną bezemnie samotność.
Fi-lis otarła oczki figlarne i skośne, Win-to-graj ku pagodzie skierował swe kroki — a tom, myślał, oszukał to babsko nieznośne.
Z uciechy coraz żwawsze wyprawiał podskoki, aż przyszedł do pałacu, gdzie moc różnych gości, paliła opium w fajkach, grając przytem w kości.
Fi-lis czekała tylko jak Win-to-graj wyjdzie i zaraz do służebnej tak rzekła kobiety.
— Pójdź Lao, daj mu poznać, niech tu zaraz przyjdzie.
Wkrótce słuchała pieśni młodego poety, w której tyle się czarów mieściło i mocy, że poiła się niemi do samej północy.
Nad ranem, gdy Win-to-graj wszedł w domowe progi, Fi-lis wydała smutne i ciche westchnienie.
— Spełniłeś obowiązek Win-to-graju drogi?
— Tak, odrzekł, obowiązek — a ty?
— Poświęcenie! Tylko na tych podstawach, mój ty smoku złoty, dom cnego mandaryna bywa gniazdem cnoty.
MAKSYMA.
Napisał już nie pomnę, Terencyusz czy Plaut, |
— Proszę mamy, co to znaczy herezya?
— Rozmaicie, moja duszko.
— Naprzykład?
— Przypiąć zielone wstążki do żółtego kapelusza, to herezya.
STARY LIS.
Lis stary, doświadczony, sztuk wszelakich świadom |
tejże medycynie przeciwne.
Panie kochający, który jako i inszy rzemieślnik proceder swój znając, choć i do cechu niezapisany, że przez wyzwolinów za konsensem warsztat prowadzący, od Kuryera robienia i gazetów drukowania jako krzyk podniesiono względem doktorów, które że ja też na takie interesa duży znawca, tedy piszę, ażebyś te panie moje słowa w świat szeroki puścił, bo i świadki mam na to, że piszę sam piórem własnem z mego rodzonego gąsiora, któremu że pies Burek skrzydło na jesieni het przegryzł, tedyśmy go z wielkim lamentem, niby żony mojej, w sam święty Marcin po chrześciańsku zjadszy, pióra z obu skrzydłów mając przysposobione do pisania, psu lanie sprawiwszy że się bez tydzień bojał pokazać, bo choć przez ogona kusy całkiem jest, to sobie miarkuje że jak kogo biją to boli i z tego właśnie całe doktorstwo poszło, które i ja sam praktykuję dobrze i przypadku nie było żeby mi który chory czy chłop czy baba a najbardziej na zęby, jeżeli go Bóg miłosierny do chwały swej nie powołał, nie wyzdrowiał i nie chodził po wsi w zdrowiu mocnem i w obejściu swojem do samej śmierci swojej Amen, że i psa jako się rzekło kijem trącić to piszczy i skowyczy że właśnie bolenie ma tak i nieprzymierzając człowiek w choróbska napadnięciu z bólu krzyczy i doktorów szuka, które żeby jemu zadanie takie zadali żeby w bólu ulgę dostał, tedy powiadać nie trza że przez doktorów świat będzie bo zawdy ludzie chorowali i nie tylko u nas w Kobylej Woli ale i po inszych wsiach i miastach będą kolki ciągoty łamania i oberwania zębów bolenia w dołku gniecenia zimne trzęsienia, żeby na wołowej skórze tego nie przepisał i nie opisał jako i głowy takiej nie ma coby się na to porwać podjęła bo i żydowski naród choć spekulanty a inszy żyd tak bańki stawia że jeno baniecznikiem szczęka jakby na to mówiący orzechy gryzł, nie będzie każdej choroby rozumiał i nie zmiarkuje że kołtun w człowieku po kościach chodzi tylko sobie dopuszcza różne pomyślenie i jak da apteczne lekarstwo to zaraz trzeba desek na trumnę szukać bez żadnego gadania i tylko choremu poduszczynę z podełba wyjąć żeby niby dla lżejszego skonania miał dogodność. Tedy do tego prowadzę moje słowo że przez doktorów się nieobejdzie tylko w tem sztuka cała jest że ich kiepsko uczą, był ci tu u nas niedawno dochtorzyna chuderlawy i marny żem się na niego jeno patrzył bo jakby mu wypadło chłopa natrząsnąć toby mu nawet jednej nogi nie podniósł a zęba wyrwania teżby się nie podjął, bo w inszej babie tak zębiska siedzą, że ja sam nieraz obcęgi żelazne wyszczerbię a i taki przytrafunek bywa że do południa się napracuję, tedy niech to pan panie kochający napisze, żeby na doktorów samych silnych chłopów obierali i dobrze ich naszych sposobów nauczyli, bo jedno co natrzęsienie kości nastawienie a zębów wyrwanie jeżeli przy tem kołtun zapuścić i krwi co nieco choć z pół kwarty upuścić jest bardzo pomocne, że jeżeli pan kiedy zasłabnie to panu het to wszystko spraktykuję i we dwa dni będzie pan zdrów jak koń i padam do nóg kochającego pana który jestem zawsze
GANZ POMADE
(pieśń okropnie współczesna).
Nie grymaszę, jako żywo, Czy pochodzę od szympansa, A ponieważ lubię piwo, |
— Moja pani Ickowa, mam wielkie zmartwienie! Powiedział mi pan wójt, co plan na moję nowę chałupę jest trefny.
— Nie wielki kłopot, niech Lejbusiowa da pisarzowi pięć rubli — to on go wnet okoszeruje.
— Mojsie — czybyś ty przyjął na zastaw sztuczne zęby?
— Oj, oj!
— To ty jesteś wielki ryzykant.
— Ten co zastawia większy jest ryzykant, bo ryzykuje nic nie jeść przez ten czas.
WIADOMOŚĆ. W dniu wczorajszym uciekł z naszego miasta zbrodniarz, który oprócz zeksamotowania 7,000,000 rubli, naruszył honor jednej zacnej panny, siedmiu młodych mężatek i czterech wdów, będących już w wieku wyższym nad wszelkie podejrzenia, a jednak... Za zbiegiem wysłano listy gończe, a fotografie jego wyekspedyowano natychmiast do policyi w Hawrze, gdyż jest zasada do przypuszczenia, że zbrodniarz udać się zamierza za Atlantyk.
Reporter nasz (zwykle wybornie poinformowany) widział go jeszcze wczoraj i, co gorsza, jadł z nim kolacyę u Brajbisza.
Co za piekielne podejście opinii publicznej!
Naturalnie, natychmiast sprowadziliśmy (kosztem redakcyi) lekarza, który przepisał odpowiednie środki, ażeby w reporterze naszym ani jednej chwili dłużej nie pozostały pierwiastki spożywcze pochodzące z tak podejrzanego źródła.
Sylf nasz cierpiał przytem, ale cierpiał dla idei szlachetnej i to go pocieszało!!
SPROSTOWANIE. We wczorajszej wiadomości o kradzieży 7,000,000 i uwiedzeniu jedenastu niewinnych ofiar, wkradły się pewne drobne omyłki, które najskwapliwiej prostujemy. Pan X. nie zeskamotował 7,000,000 rubli, lecz wziął 7 rs. z własnego biurka, i nie udał się do Hawru, lecz na Saską Kępę (notorycznie wiadomo, że nad ranem wrócił). Co się zaś tyczy jedenastu ofiar, to istotnie pan X. jeździł z przyjacielem, ale fakt możności dotknięcia jego honoru, wydaje się niekoniecznie prawdopodobnym, gdyż obydwaj wrócili podchmieleni.
Nasz sylf (zwykle wybornie poinformowany) nie jadł tego dnia kolacyi, gdyż u Brajbisza wymówiono mu kredyt, co się zaś tyczy lekarza i przedsięwziętych środków, to takowe istotnie były stosowane przez innego lekarza i nie naszemu sylfowi, lecz pewnej żydówce, która miała tę nieostrożność, że po zjedzeniu sałaty z surowej kapusty, wypiła cały litr słodkiego mleka i zakąsiła śledziem.
Maleńka ta niedokładność we wczorajszej wiadomości, niedokładność, która wkradła się naturalnie przypadkiem, jest niejako dowodem, że artykułów w kwestyi hygienicznego odżywiania się nie jest nigdy zadużo, co też w przyszłości postaramy się uwzględnić.
Sylf nasz (zwykle dobrze poinformowany) i cieszący się, jak dotąd, pożądanym stanem zdrowia, przebrał się natychmiast za felczera i tym sposobem mógł mieć „interwiew” z chorą, która nazywa się Ryfka Bierschenker i mieszka na Pokornej pod № 40.
Pewna nieakuratność w odnośnej czynności felczerskiej zdradziła incognito naszego sylfa, który napadnięty przez rozwścieczoną rodzinę chorej (tem więcej, że odnośna czynność miała charakter nieco drażliwej natury), z obawy wywołania „judenhecy” ratował się ucieczką, przyczem uległ zgubieniu parasola i kapelusza.
Uczciwy znalazca zechce odnieść rzeczone efekta do kantoru naszego pisma w godzinach biurowych, a fakta będące powyżej opisanemi, stwierdzają same, że nie tylko błyskotliwość stylu jest naszym zadaniem, lecz, że narażamy nawet życie naszych sylfów (zwykle poinformowanych wybornie), aby tylko czytelnicy mogli mieć zawsze pewne, dokładne i źródłowe wiadomości.
P. R. Od Nowego Roku (pomimo tego) cena prenumeraty podwyższoną nie będzie.
Ja bardzo panu Michałowi przeproszę, co potrzebuję odsyłać konie na wywrót a to tylko bez tego przyczynę że muszę się stawić dziś do powiatu, co mają tam zawróczyć głowę wszystkich felczerów ze szczepieniem od ospy, bez to te chore co są we folwarku nie mogą być wizytowane odemnie, ale to nic nie szkodzi bo ja i tak wiem, co któremu boli i pisałem receptów i cały medycyna co się do tego należy to jest jeden maść dla Mateusza na nogę i dla Maćka na kolki i dla Wojciechowej na plecy, a jakby ten maść nie miał skutek to tu przysyłam biały proszek na wywrócenie w żołądku bardzo skutecznego i niech pan Michał każe ich wszystkich mocno smarować żywym kostem i za przeproszeniem słoniną, to oni wnet będą zdrowe jak biki a gdyby na przypadek nie byli zdrowe to niech pan posyła po mojego szwagra Michla, który bardzo fajn potrafi krew puścić, zęby rwać i bańków przystawić, tylko przez tego że nie ma medycyński patent i jest pod dozorem co było na niego posądzenie fałszywe jako należał do jakieś kradnięcie koni, to on nie trudni się medycyną, tylko żyje z faktorstwa, ale wszystkich instrumentów chirurgicznych ma i dla dobrych znajomych zawsze wygodność zrobi, tylko nie lubi żeby kto o tem opowiadał bo ma już jedne sprawe dość i bez to zrobił sobie taką obrzydliwość do wszystkiego sądu, że nie lubi nawet o takim interesie wspominać. Posyłam jeszcze kropelki do zębów, co jest prawdziwe moje kombinacye i żeby człowiek niewiem jaki ból miał, to mu po tych kropelkach zara djabli wezmą z wielgim życzliwościem
Z albumu pensyonarki.
Choć deszcze padać będą i śniegowe burze, Twoja do grobu Zosia.
Choćby mi tygrys Marya *** w kl. II.
Czy będę w Grendlandyi, Józia ***
Ciężkie są w życiu chwile okropności, Pelagia.
Marmur się robi z gipsu oraz z mąki, A ja cię wyrznę, czy w dole, czy w górze, Melania.
Kiedy będziesz salopkę zdejmowała z kołka, Andzia.
Rzym leży nad Tybrem, Paryż nad Sekwaną, Twoja koleżanka Idalia.
Przełożonej piesek ma Żoko na imię, Terenia.
Cztery razy dziewięć jest trzydzieści sześć, Helena.
Ile razy ujrzysz szczotkę lub konewkę Twoją Genowewkę. Czy są mi Michasia.
Choćby mnie kto zdusił tak jak Desdemonę, Gabryela.
ŚWISTENSZTAJNOWIE-GWIZDALIŃSCY.
Historya prawdziwa starej rodziny i kawałka ziemi.
Była sobie wieś Gwizdały Gwizdalińską miał za żonę A za lasem poszły łąki, Z DANTEGO.
NAJNOWSZY PRZEKŁAD, Z ZACYTOWANIEM ORYGINAŁU.
„Per me ci va nell eterno dolore” PODRÓŻ POŚLUBNA.
Ożenił się Icek z Surą
W tymże czasie uśmiechnięty, Miłych wrażeń zbiór bogaty
Dziś Jackowie w domu siedzą, |
— Więc wy, Wojciechu, chcecie koniecznie, żeby Michał siedział w kryminale?
— A juści.
— To dajcie mi trzy ruble, a ja wam tak sprawę wykieruję, że pójdzie na dziesięć lat do turmy. Cóż, zgoda?
— A no, juści zgoda, ale według pewności, dam panu hadwokatowi one trzy ruble, ale dopiero jak Michał swoje dziesięć
lat sprawiedliwie odsiedzi.
Pochodzę z bardzo arystokratycznego gniazda. Kiedy jeszcze byłam webą, przeznaczeniem mojem było otulać wątłe ciało pani hrabiny Kopcidymskiej, z domu baronowej Van der Wind.
Otulałam delikatne ciało tej pani, w której żyłach płynęła krew niebieska, byłam obszyta koronkami i widziałam tajemnice różne, mogące posłużyć za materyał do sześciotomowego romansu — szkoły francuskiej.
Smutną, chociaż zwykłą koleją losów, spadałam coraz niżej na szczeblach kast społecznych. Okrywałam demokratyczne kształty pokojówki, a potem, jako łata, tkwiłam na grzbiecie proletaryusza.
Ręka stróżowej pogrzebała mnie w śmietniku. Znalazłam tam wyborne towarzystwo, chociaż nie brakło i intruzów, pochodzących ze szmat zgrzebnych, zdartych przez ludzi bez tradycyi.
Raz, około południa, stanęła nad śmietnikiem jakaś dama, ubrana skromniej niż na pierwszą wizytę — i za pomocą haczyka żelaznego zaprosiła całe nasze towarzystwo do dziurawego worka...
Wieczorem leżałam w jakiejś komórce na olbrzymiej kupie gałganów, a kiedy noc przyszła, jakaś piękność, szczurzego rodu, ocierając łzy ogonem, podrzuciła koło mnie dwóch cherubinków niewinnych i piszczących.
Na drugi dzień leżałam na wozie, konwojowanym przez dżentelmana w kamlotowej todze. Sądząc po jego mowie, przekonałam się że był to pyszny flanc jerozolimski, przesadzony na nadwiślański piasek, i prenumerujący „Echo” do spółki z sześcioma swymi współziomkami.
Ukazały się przed nami duże kominy fabryki. Wrzucono nas do kadzi, parzono ukropem, szarpano, suszono, gnieciono pod straszliwemi walcami — aż nareszcie wyszłam z tych męczarni jako czysty i biały papier na gazetę.
— Ach, madame, rzekłam do leżącej obok bibuły — przyszły los mnie zastrasza...
— Per chè? odrzekła śpiewnie ta, co była niegdyś pończochą Adeliny Patti.
— Podobno gazety bywają czasami rozrywane...
— O! senza paura, signora, rozrywają je wówczas, gdy zawierają coś mądrego, ale to bardzo rzadko się zdarza.
Uspokojona trochę, pojechałam w pace do Warszawy, gdzie jakiś zasmolony obywatel położył mnie na maszynie.
Sądziłam, że to sam redaktor... lecz nie — to był maszynista.
Kocioł parowy sapał, chłopcy bili się po łbach dla zabicia czasu, a maszynista przykręcał jakieś śruby... poczem zawołał:
— Jazda!
Zanim miałam czas krzyknąć z bólu, już byłam zadrukowaną i leżałam pod ciężarem towarzyszek sypiących się z maszyny jak z worka.
Przeniesiono mnie do ekspedycyi.
Tu zaczęłam rozmyślać nad tem dokąd pójdę? Czy będę w gabinecie jakiej krajowej lady, czy na brudnym stole szynkowni, czy zostanę w kraju, czy też wyjadę zagranicę. Tego ostatniego pragnęłam bardzo, ze względu na moje arystokratyczne pochodzenie.
Zanim ta zagadka została rozwiązaną, spojrzałam po sobie, ciekawa, jak też w nowej szacie wyglądam.
Co za dziwny zbieg okoliczności! Miałam politykę w głowie, plotki w sercu i nowy romans w odcinku — zupełnie jak ś. p. hrabina Kopcidymska z domu Van der Wind.
— No — pomyślałam sobie, któżby się spodziewał, że i bibuła nawet szanuje arystokratyczne zwyczaje!
Brudna ręka zasmolonego chłopaka z nadzwyczajną szybkością zwinęła mnie w ośmioro i wpakowała w opaskę, na której wydrukowany był numer traktu, stacya i nazwisko prenumeratora.
Pamiętam je do dziś dnia. Brzmiało ono imponująco i dźwięcznie: „JW-ny Jacenty Jajkowski przez Mrzygłód w Woli Wydymanej.”
— Dobrze, pomyślałam, znajdę się więc przecież w towarzystwie porządnych ludzi.
I pocieszona tą myślą, znosiłam już z pewnym filozoficznym spokojem niezbyt delikatne obejście się ze mną w głównej ekspedycyi gazet, przerzucanie z furgonu do wagonu, wreszcie straszne trzęsienie biedki i ciężar pijanego pocztyliona, który usiadł na nas bez żadnej ceremonii.
Usłyszałam głos trąbki, skórzany worek, który nas zamykał, otwarł się i zobaczyłam nad sobą długi nos, dźwigający parę okularów w mosiężnej oprawie.
Właściciel tego nosa zerwał ze mnie opaskę, tę jedyną w obecnem mojem położeniu oznakę skromności — i stanęłam przed nim, jak Fryne przed trybunałem, odsłaniając wszelkie swoje tajemnice.
— Czyżby to był obywatel Jajkowski? — pytałam sama siebie z niedowierzaniem. Lecz nie, ten pan przyjmował interesantów, sprzedawał marki, wydawał listy i posyłki, domyśliłam się więc, że człowiek ten musiał być ekspedytorem poczty.
Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, że nie męczył mnie długo: widocznie nie zawierałam w sobie nic ciekawego, bo skrzywił się i rzucił mnie pod stół.
W pięć minut później jęczałam pod zabłoconym butem obywatela Szpigelglasa, który puściwszy wodze wezbranym rodzicielskim uczuciom, ekspedyował rubla srebrem jednego, pod adresem walecznego syna swego Jankla.
Błoto z buta Szpigelglasa ojca pozostawiło na mnie dużą, czarną plamę.
Ekspedytor podniósł mnie i zdawało się, że mój stan zażenował go trochę...
— Jakiś pan nieuważny, rzekł do swego pomocnika; Jajkowski może mieć teraz pretensyę i obiecana fura słomy gotowa się wściec.
— O tę plamę, panie naczelniku? odpowiedział zapytany. To głupstwo... powie się, że tak wysłali z redakcyi. Jajkowski choć nie przeczyta, nic na tem nie straci.
Nucąc półgłosem, wpadła na stacyę tłusta i czerwona, a pełna godności własnej dziewka. Jakkolwiek doiła codzień krowy, nie zapominała jednak o tem, że doi krowy burmistrza, co jej dawało przewagę nad zbyt śmiałym w zapałach miłosnych kancelistą magistratu.
— Proszę pana poćmajstra, rzekła, pan prezydent się kłania i prosi o gazetę.
Pocztmistrz podał mnie dziewczynie, a ta włożyła mnie do koszyka, w którym już leżało mięso, garniec tylko co kupionych kartofli i paczka papierosów.
Widocznie wiktuały te przeznaczone były na odżywianie szlachetnej głowy miasta i jej licznej rodziny.
Jeszcze dziewka nie opuściła pocztowego dziedzińca, gdy z lufcika wychyliła się głowa w nocnym czepku i zawołała:
— Magdusiu, Magdusiu! chodź no tutaj!
Dziewka stanęła przy oknie.
— Bo to widzisz, kiedy jesteś, to zaraz weźmiesz słoninę, dla pani prezydentowej.
— Dobrze, proszę pani.
Po chwili, kilka funtów słoniny przygniotło mnie całym swoim ciężarem. W zetknięciu z temi szczątkami opasłego wieprza, czułam jakąś błogość, ciało moje stawało się przezroczystem, litery nabierały niezwykłej czarności.
Leżąc już na urzędowym stole magistratu, zadawałam sobie pytanie: czy też ujrzę kiedy rodzinę państwa Jajkowskich?
Prezydent miasta załatwiał najważniejsze sprawy, nie spuszczając ze mnie oczu. Tłustemi palcami swej poważnej dłoni przewracał mnie na wszystkie boki i szeptał:
— Już to my z Bismarkiem zawsze się zgadzamy: ja powiadam cło — i on cło. Czemuż nie jestem jego pomocnikiem?
— Pszeproszę wielmożnego prezydencie, odzywa się jakiś pokorny głosik u drzwi.
— A co chcesz... panie tego...
— Jankiel Fajnbube chciał zobaczyć kursów na gazecie.
— No masz i zaraz odnieś do pana kasyera.
Uczułam ożywcze ciepło misiuresowej piersi i w kilka minut niespełna znalazłam się w dużym składzie okowity.
Jankiel Fajnbube spojrzał na mnie, zrobił kilka notatek na moim własnym marginesie i położył mnie na stół, gdzie straciłam przytomność.
Czułam szczególne jakieś upojenie. Później przekonałam się, że pochodziło ono z bardzo naturalnej przyczyny. Wciągnęłam w siebie najmniej pół kwarty wódki, rozlanej na stole w biurze handlowo-komisowem, wielce szanownego obywatela, Jankla Fajbube, kupca drugiej gildyi.
Skutkiem tego upojenia, utraciłam przytomność i nie wiem zupełnie co się zemną działo.
Zmysły moje przebudziły się z uśpienia dopiero w wielkiem niebezpieczeństwie.
Troje usmolonych dzieci, wadziło się o mnie. Chłopiec ciągnął mnie w stronę Jeruzalem, dziewczyny w kierunku Damaszku.
Dopiero pan kasyer wydobył mnie z tych opałów, rozdzieliwszy kilka klapsów pomiędzy młode pokolenie.
Cóż z tego! byłam już na wpół rozdarta.
Poczciwa kasyerowa, z troskliwością, którą oby jej niebo wynagrodziło, podkleiła mnie klajstrem.
Nareszcie po tygodniu błądzenia, poznawszy całe towarzystwo małego miasteczka, odbywszy stójkę w gminie, dostałam się do Wydymanej Woli.
Zobaczywszy mnie, pan Jajkowski krzyknął uradowany:
— Honorciu! żono! chodźcie no prędzej, mamy „najświeższą” gazetę.
STARA PIOSNKA.
(Na nowszą nutę).
Tam daleko — na Kanonii, |
— Słuchajcie no, gospodarzu, czy przejedzie przez tamten most za młynem?
— Przejedzie, wielmożny panie, ale dopiero na wiosnę, jak każą sialwark zrobić.
Najdroższa i sercu memu uprzykrzona a odpędzić się od niego nie mogąca panno Weroniko! Gdy do tej pory pomiędzy nami stojała przeszkoda jako byłem w byciu niepewny i przez obowiązku będący, że sam ojciec panny Weroniki bywszy podpiwszy powiedział, że z zapowiedzi bycia nic już nie będzie a panna Weronika też była zapłakana, że aż pannie Weronice oczko spuchło co żebym się Boga nie bojał tobym w to napuchnięcie samo całował ażbym sam na gębie zapuchnął i który wyszedłszy z domu ojca panny Weroniki było mi na duszy jako psu gdy go właśnie zimną wodą kto oblał, poszedłem na rozstajne drogi i nie wiem gdzie byłbym kroki moje bolejące z miłości, że aż mi w gardle zasychało obrócił i pomyślałem sobie, że i do smoka ogniem ziejącego i do Lucypera dla panny Weroniki bym do obowiązku, poszedł który że jestem zawzięty jako żyd w tańcu dolazłem ledwie żywy do kolei i zara świsnęło, żem się nie oparł aż na Pradze gdzie nas z wagonów wygnali który poszedłem za wołami ku miastu i świń też gnali dość bo przy Piątku i kwik był że niech ręka Boska broni a ja zaś sierota przez panny Weroniki mało sam nie kwiczałem od serca bolenia bo inszy by się wściekł albo i obwiesił a ja wstąpiłem do szynku gdzie z naszych stron ludzie gospodę mają i począłem się przypytywać według obowiązku jako pannie Weronice wiadomo że jestem też nie ułamek i się byle czego nie zlęknę a jakby do dźwigania tobym nawet pannę Weronikę, choć dość jest pieńkowata w pasie i pewnie za siedm ćwierci żyta zaważy machnął jak nic, co mi nie pierszyzna. Zaraz powiedział jeden co mojej ciotki Piotrowej kum jest że kiedy tego to i owszem i zaprowadził mnie do jednego pana i ten pan dał mi kwitek do drugiego pana i ten znów pan kazał mi iść do rządcego i rządca powiedział, żebym nie był ani pyskaty ani pijak to niechbym kole niego wisiał i obiecałem mu święcie po sprawiedliwości że będę pilnował jak oka w głowie a jakbym złodzieja złapał to go na pieprz utłukę zmielę spytluję i do policyi zaniosę i sam rządca miarkował, żem do tego zdatny i teraz obowiązek mając wnet piszę, żeby sobie panna Weronika duchem wyjęła mentrykę i wszystko sobie do wesela przysposobiła a resztę ja sam przy Boskiej pomocy zrobię jako i sama panna Weronika wie że mi dwa razy gadać nie potrzeba bo już taka moja uroda, że jak co to z miejsca i skutek całując pannę Weronikę za pozwoleniem ojcowskiem żebyśmy w zdrowiu mocnem się na weselu wytańcowali jako kochający zawsze który w wierności miłości i posłuszeństwie małżeńskiem ślubujący.
Kochany panie Walenty że mi mało ślepie nie wylazły tak pan Walenty nie wyraźnie napisał ale wymiarkowałam o co chodzi i mentryka już jest, a o insze rzeczy niech pana Walentego głowa nie boli aby w zdrowiu dobrem wszystko będzie i jak tylko zapowiedzi wyjdą to niech pan Walenty zaraz przyjeżdża i przeszkodzenia żadnego nie będzie a krowę ojciec sprzeda bo w Warszawie z bydlęciem trudno więc tymczasem czekam na pana Walentego a nim co będzie dwa sery i trzy bochenki chleba posyłam żeby pan Walenty o pustym brzuchu nie chodził i zawsze pamiętał o swojej kochającej która jeszcze jego nie jest ale będzie.
Poemat pełen akcyi.
Strzelała oczami |
— Jaśnie panie, nie mamy co robić...
— Pleciesz wasan? a młócić?
— Nie ma co.
— Wiać!
— Nie ma co.
— Drzewo wozić?
— Nie ma czem.
— No to pojedziesz waspan do Okpiszewa, starać się pieniędzy.
— Chyba...
— A widzisz, czy to w gospodarstwie może się zdarzyć kiedy brak roboty?
Rp. Hyene sól Fury pół skrupuł Sahare albe Un cyje hałbe Machen dy pułwis, na sześć proszki do środka jak Żymniucha ma trzęsić a prócz tego o Lija ryczy na i żele dla kobity.
— Jakże tam stoimy z paszą, mój Kąkolski?
— Ha! siano jużeśmy zjedli, słomę dojadamy, jest ta jeszcze w kopcach trochę kartoflisków, ale i te gniją, a jeżeli Bóg miłosierny nie da trawy prędko, to będziemy z głodu zdychać.
— Kto?
— A no my, jaśnie panie, przez urazy.
— Jakem grzmotnął na dwieście kroków kulą do zająca, takem mu wsadził kulę w lewe oko... jak w stodołę, panie dobrodzieju.
— Wielka rzecz, ja zabiłem jarząbka w lot, także kulą, był 324 łokcie nad ziemią.
— Jakżeś to u djabła obliczył?
— Za pomocą trygonometryi, panie. Wojtek może zaświadczyć, jak mi Bóg miły.
— Wiesz, Zosiu, wychodzę za mąż, za ślicznego chłopca i bardzo zamożnego wieśniaka.
— Ach, jakże mi żal!
— O nie żałuj, ja się wsi nie lękam.
— Ja też o tem nie myślałam, mnie żal, że ja za tego wieśniaka za mąż nie wychodzę.
Chanson d’exil.
Daleko, daleko, Druhy wierne, druhy! O przepuszczalnych i nieprzepuszczalnych.
W dzisiejszym odkryć i dociekań wieku, Ani też kwestyi rozwodzić szeroko, BAJECZKI WARSZAWSKIE.
Gęś i kucharka.
Kucharka, słynna piękność w parzygnatów rzędzie, Do
panny Malwiny.
(W sposobie klassycznym).
Przecz chcesz ludzi okpiwać doletnia Malwino? |
— Więc z jakiej przyczyny, Janie, pobiłeś tak fatalnie Bartłomieja?
— Przyczyny nie było nijakiej jeno tak, krzynkę przemówiliśmy się po somsiedzku.
— Kumie! byliście dziś w karczmie?
— Nie byłem, bo nie mam pieniędzy.
— A i ja też nie mam, to możebyśwa poszli w kupie?
— A juści mata racyą, zawdy co dwóch gołych, to nie jeden.
Nowy powóz i stara landara.
(BALLADA).
Było zamczysko bardzo stare
W tej to landarze jeździł często
A niedaleko zamku, nowy
I śmiał się często z tej landary,
I pokazało się, że racyę Żydek urządził licytacyę
Ów zaś w landarze jeździ często |
— Jakże tam Marudziński uważa tę pszenicę?
— E, bajki! jaśnie panie.
— Ładne mi bajki, kiedy całkiem wyległa.
— Otóż to, co jaśnie pan będzie niedowiarków żałował, toć ona jeszcze przeszłego roku była Janklowa.
Z motywów ludowych.
— Mateuszu! jesteś pijak, |
Jeden z moich serdecznych przyjaciół, znakomity uczony chiński, który nosi honorowy dzwonek na brzuchu i honorowy guzik na plecach, powiedział do mnie pewnego razu:
— Człowiecze dziki! otwórz wrota uszu twoich i wierzeje gęby twojej i słuchaj. Wiesz że ty, co to jest młodość?
— Wiem.
— Więc powiedz.
— Młodość jest to... młodość.
— Ze smutkiem widzę, że w lampie twojej głowy nie ma oleju. Młodość jest to niewiasta rozdająca młodym chłopcom wąsy, a dziewczętom iskry do źrenic... Młodość, jest to smok o siedmiu paszczach ziejących płomieniem. Młodość, jest to wąż idący naprzód ogonem. Młodość, jest to wojownik niesłuchający wodza, jest to miecz w dłoni szalonego. Młodość, jest to byk z Tybetu, nieznający jarzma... a jednak byliśmy wszyscy młodymi...
Ucałowałem zacnego mandaryna w dzwonek i wyjechałem z Pekinu, ale słowa mędrca zostały w mej pamięci na zawsze...
Dzieci! dzieci! czy sądzicie, że wasz przyjaciel Jalapeus, zawsze był starym, zawsze był łysym, zawsze doktorem, niosącym ulgę ludzkości wszelkiemi możliwemi instrumentami? O, nie!
Na tej łysinie porastała niegdyś bujna grzywa, w oczach palił się ogień... nos nie był tak romansowy jak obecnie i nie całował brody, jak to czyni teraz... Byłem pięknym mężczyzną, osobliwie w nankinach i seledynowym fraku ze srebrnemi guzikami... Kobiety przepadały za mną — bo czyż nie było za czem?
Cudownie tańczyłem menueta, zwłaszcza z panną Hortensyą, córką obwodowego kreisfizyka. A zaś ojciec mój miał aptekę i sprzedawał ludziom senes i kamforę, dwa szlachetne specyfiki, bez których świat byłby już oddawna na tamtym świecie.
Kamfora! czyż wszystko nie jest kamforą, czyż wszystko nie znika tak jak ona? Camphora camphorae et omnia camphora, byłby powiedział mędrzec, gdyby znał kamforę, ale mędrzec nie znał ani kamfory, ani panny Hortensyi...
A była to ładna istotka: nosiła loki angielskie, krótką sukienkę, stanik z bawetem, długie majteczki z gipiurową falbanką i atłasowe trzewiczki. Wówczas kobiety nosiły nogi długie a wązkie. Młodzież zarzuciła już wówczas harcapy i kolorowe pończochy, ubieraliśmy się opięto i wązko.
Piękne czasy i cudowne mody — ja miałem pod pachą cylinder wysoki na 19½ cali, w kapeluszu Hortensyi, leżącym na kanapie, mieściły się wygodnie dwa pinczery jak w budzie...
Czym kochał Hortensyę? Nie! jam za nią szalał, uważałem ją za bóstwo, tem bardziej, że nie widywałem nigdy, aby jadła lub piła. Wątpiłem nawet o tem czy sypia. Pytałem jednego kandydata teologii, czy anioły drzemią po obiedzie; odpowiedział mi, że nie. Więc i Hortensya spać nie może...
Ale za to lubi tańczyć. Raz w tańcu powiedziałem jej, że ją kocham, nazwałem ją najpiękniejszą istotą na świecie... W odpowiedzi otrzymałem uściśnienie ręki i byłem tak uszczęśliwiony, jak gdyby stary radża z Singapoore zrobił mnie uniwersalnym swoim spadkobiercą. Gdyśmy stanęli za firanką we framudze okna, zadrżałem i pocałowałem ją w rękę. Ogrom mojej śmiałości przerażał mnie samego! Dokąd zajdę? pytałem własnego serca a to serce prowadziło mnie tak daleko... tak bardzo daleko...
Ojciec mój wyprawiał imieniny. Cała śmietanka towarzystwa, (z kożuchem nawet, bo z wdową po zmarłym hrabi), zebrała się w naszym domu. Świece woskowe i olej rozsiewały blaski, postrojone damy nie bez pewnej dumy pokazywały obnażone ramiona i cząstki ubielonych klatek piersiowych. Była to pyszna w swoim rodzaju wystawa, tem bardziej, że wdowa po hrabi wystąpiła z całą paradą, podczas gdy inne damy ograniczyły się na odsłonięciu pleców, lub też na klinowatych wycięciach zaczynających się pod brodą a kończących się na średniej chrząstce mostka...
Niewiele to mnie wzruszało, ale kiedy krejsfizyk z córką przestąpił próg salonu, wówczas zdawało mi się, że widzę niebo otwarte i że ztamtąd zstępuje cherubin w sukni jasnoniebieskiej.
Z niemego zachwytu i ekstazy wyrwał mnie tubalny głos krejsfizyka, który, trzymając za rękę jakiegoś olbrzymiego dryblasa, rzekł:
— Szanowni państwo, mam zaszczyt przedstawić: oto jest pan Roch Męczyszkapski z Ochwacina, obywatel i narzeczony mojej jedynaczki Hortensyi...
Spojrzałem na nią wzrokiem pełnym niemej rozpaczy, ona zaś zbladła, jak kreda, a kiedy w chwilkę później zdołałem do niej przemówić, szepnęła mi, ze jest zmuszoną do przyjęcia pana Rocha i że dzień jej ślubu będzie zarazem dniem pogrzebu. To powiedziawszy puściła się w wir walca z tymże samym Rochem, który ją widocznie do wszystkich tańców zaangażował...
Było to nad moje siły, szczęście że miałem ojca aptekarza...
— Nie! stokroć nie, mówiłem, nie będziesz ty dziś długo cieszył się swojem szczęściem, nie będziesz całował tej rączki białej! Nie, smoku! krokodylu, elegancie jarmarczny! nie będziesz pożerał oczami tych skarbów piękności i wdzięku!..
Zacny mój rodzic dobył z piwnicy sporą bateryę butelek, wznoszono różne toasty, a ja pełniłem obowiązki podczaszego, bacząc, aby puste szkło nie zabierało miejsca napróżno.
I przyszła mi naówczas myśl szalona, bardzo śmiała, ale ja kochałem Hortensyę...
Pobiegłem do apteki, znajdującej się na dole, zaspany uczeń nie spostrzegł, jak otwierałem szafką z lustrzanemi drzwiami...
Po chwili, ze słodkim, bardzo słodkim uśmiechem, podałem Męczyszkapskiemu duży kielich wina... Wypił go duszkiem, bo właśnie orkiestra pacanowska uderzyła pierwsze takty mazura. Serce mi biło radośnie na widok jak Hortensya przodowała ze swoim nienawistnym drągalem.
— Drugie pary! — zawołał pewien kanclerz, którego skromne stanowisko biurowe osłodzone było mianem dyrektora tańców, — drugie pary! mazur!
Tancerze pierwsi odprowadzili swe damy, szczęśliwy Roch podał Hortensyi krzesło, a sam usiadł na stojącym obok fotelu.
O czem rozmawiali, nie wiem, to wszakże jest faktem, że czcigodny obywatel staczał z sobą jakąś ciężką, wewnętrzną walkę.
Oczy jego stawały się coraz czerwieńsze, twarz wydłużała się w sposób arcykomiczny.
— Ha! dobrze, działanie trucizny się zaczyna!..
Hortensya przemówiła do niego, on w odpowiedzi, ziewnął po szlachecku, szeroko, głośno i przeciągle... Zdawało się, że w otwarte usta wciągnie fortepian, grającą na nim ciotkę i ze cztery panny w powiewnych tarlatanach.
Obrażona Hortensya wstała i zaczęła obrywać jakiś kwiatek w wazonie.
Zbliżyłem się do niej i rzekłem.
— Widać pani obrażona jest cokolwiek na pana Męczykońskiego.
— Męczyszkapskiego?
— Chciałem mu pochlebić, żal mi bowiem tych, co stojąc już na progu szczęścia, połykają jakieś ostre ciernie; co będąc jedną nogą w raju, narażają się na gniew aniołów.
Nie dokończyłem, bo jakiś tancerz z damą, w podskokach, których mogłoby cielę pozazdrościć, przybiegł, podał ramię Hortensyi i poprowadził obie damy przed fotel na którym siedział pan Roch.
— Migdał, czy rodzenek, — rzekł, proszę wybierać.
Ale pan Roch ani wybierał, ani wstawał, opuścił głowę na piersi i chrapał jak za najlepszych czasów. Wówczas podbiegłem i rzekłem do Hortensyi:
— Pozwól pani zastąpić tego sfatygowanego kawalera... wybieram migdał.
Serce mi powiedziało, że Hortensya jest w danej chwili migdałem.
Puściliśmy się w taniec, nie zważając na to, że w domu zrobił się skandal, że zacnego Rocha nikt nie mógł dobudzić, że musiano go wynieść na drugą stronę i położyć na sofie.
Nieprzyjaciel został pobity stanowczo... W kontredansie Hortensya przysięgła mi na szczątki zwiędłej róży, że nigdy w życiu nie zdecyduje się być żoną takiego ospalca, że gotowa jest czekać na mnie, aż dotąd, dopóki nie zdobędę odpowiedniego stanowiska, że mnie kocha...
Przepędziłem najcudowniejszy wieczór w mem życiu! Aż do białego dnia tańczyłem z Hortensyą, okazując jej szaloną miłość wzrokiem, słowami i nogami.
A Męczyszkapski spał.
Cóż dziwnego? dałem mu taką dozę opium, po której wół mógłby przespać dwie doby.
Na drugi dzień, tuląc różę do serca, wyjechałem za granicę, pieszcząc w duszy najpiękniejsze nadzieje, wierząc w to, że przyszła madame Jalapeus będzie ozdobą towarzystw i dumą swego małżonka.
I kto wie czy zamiary te nie byłyby uwieńczone pomyślnym skutkiem, gdyby nie to, że powróciwszy do domu na wakacye, ujrzałem Hortensyę, już jako panią Męczyszkapską z Ochwacina, piastującą na kolanach chłopaka krzykliwego, o gębie szerokiej jak talerz.
W poezyi wówczas zaczynał się budzić romantyzm; zapisałem się natychmiast do tej szkoły i zacząłem cierpieć... Znienawidziłem kobiety, aż do chwili w której ożeniłem się z niemką, mająca w wyprawie trzy tuziny szlafmyc i piętnaście tysięcy talarów posagu.
Życie moje popłynęło równo i cicho... bom wyszedł z epoki młodości, a miłość, jak powiedział uczony mandaryn z dzwonkiem, jest to byk z Tybetu... jest to wąż chodzący naprzód ogonem...
NOCTURN.
Ah, jestem niby skamieniały druid
Daremnie piszę trójkę, przy niej dwa zer,
I to już sobie przyrzekł pod chairem,
Więc wobec tego jestem niby w próżni,
Jak radzi chiński uczony Ti-o-ping,
I przez dzień cały smutny i pochmurny, Z albumu panny Róży.
Brodziłam nad strumykiem, po kolana w śniegu, |
— Jak myślicie, Janie, ciężka zima będzie w tym roku, czy nie?
— Oj, okrutnie ciężka proszę pana.
— Z czego tak miarkujecie?
— Ha no z tego, że mi się stare kożuszysko na szczęt rozleciało, a nowego nie mam za co kupić.
WSPOMNIENIA.
„Nessun magior dolore.”
Siedząc w szlafroku w zacisznym zakątku, |
— Dla czego pan Wojciech tak rzadko u nas bywa?
— Nie ma kiedy, pani dobrodziejko, nimem się podorał dużo czasu zeszło, ale jak się tylko obsieję, to będę częściej pani służył, bo moje poczciwe żonisko potrafi się i bezemnie omłócić.
Żyd. Słuchaj no, ty chłopie, którędy jechać do Baraniej Wólki.
Chłop. Którędy se miarkujesz, ty żydzie!
Żyd. Ny, przez urazy, niech mi pan gospodarz drogę pokaże.
Chłop. A to niech se pan kupiec jedzie najpierw bez grzeczność a potem od figury na lewo.
Szary zającu bywaj zdrów i ty miluchna kuropatwo! Niech się pożegna matka z dziatwą, bo już ją węszy stado psów, już groźne strzały grożą z luf, „zającu szary bywaj zdrów.”
Warszawski Nemrod ciężki pan, a garłacz jego groźny, już grubym pasem ścisnął stan i ułożywszy łowów plan, kroczy jak z pozwem woźny. Warszawski Nemrod ciężki pan, a garłacz jego groźny.
Gdzie sterczą rżyska, ślady zbóż, gdzie błotnych rowów delta, gdzie łąka, Nemrod przyszedł już i mierzy do dubelta i kropi w niego kurc und gut, zamarła dusza w ptaku, rozdarł powietrze drobny śrut i uwiązł w blizkim krzaku.
Pofrunął dubelt w górny szlak i radość w sercu żywi, a Nemrod rzecze:
— Nie spadł ptak? Na honor, to mnie dziwi. Mierzyłem celnie w samo oko, bo już mam zwyczaj taki, lecz ptak się uniósł zbyt wysoko... Ha! mają szczęście ptaki!
Stado kuropatw się porywa, więc Nemrod pali z obu luf.
— Nie pozostanie żadna żywa; potem nabija strzelbę znów!
Nie spadły ptaki jak kaskadą i strzał nie rozbił ich na pieprz, uciekło z matką całe stado, a w blizkich krzakach kwiknął wieprz.
Ukryty wieśniak wypadł z rowu i krzyknął:
— Panie! tego dość, cóż to za moda jakaś znowu, gadzinę strzelać jak na złość.
Widząc, że mogą być skandale, rozprawa z wójtem oraz sąd, Nemrod się nie targując wcale, naprawia rublem strzelby błąd i zawoławszy psa do nogi, przekracza szybko gniewu kres, daje mu batów numer srogi:
— A toś ty, szelmo, taki pies!?
I już się niechce Nemrodowi, za nowym łupem dreptać w dal, głodny, zawraca ku domowi, wydanych rubli też mu żal.
Po drodze spotkał kłusownika, co miał zwierzyny cały pęk, kilka mu rubli w łapę wtyka, myśliwski tryumf ma swój wdzięk. Powraca łupem objuczony i przekraczając domu próg, mówi z uśmiechem do swej żony:
— Patrz, pracowałem, ilem mógł...
∗
∗ ∗ |
Szary zającu bywaj zdrów i ty miluchna kuropatwo!..
O raju słów kilka.
Poeta mówi, że raj ziemski leży Piekarz i komisya.
Do komisyi niektórej tak przemówił piekarz: Że daje bułki, |
— Cóż to! sprawiłaś sobie znów inny kapelusz?
— Ach, mój drogi! w tamtym bałam się, żeby mnie kto nie wziął za kokotkę.
— No! już o co, jak o co, ale o to mogłaś była być zupełnie spokojna.
— Wstydźcie się, Wojciechu, żebyście własną ciotkę mieli na sprzedaż, to nie drożylibyście się z nią tak, jak z tą ślepą kobyłą?!
— A juści — a Jankiel, żeby rodzoną matkę — to teżby chciał kupić za pół darmo.
Chemik i Winiarz.
— Że do mych beczek nos ciekawie wtryniasz, NOCTURN
symbolistyczno-dekadentyczny.
Noc... W wyobraźni mojej rozegrane duchy, Noc... W pośród głuchej, uroczystej ciszy, |
— Czy Icek widział, jak Wojtek bił Maćka?
— To ja nie widziałem.
— A widział Icek, jak Maciek bił Wojtka?
— Też nie widziałem.
— Więc cóż Icek widział nareszcie?
— Ja widziałem, jak oni obydwa się bili.
LUŹNE STROFY.
Wielkiej zacności był to chłop,
Nasz doktór X. uczony mąż,
Aniela Swędzisz, znana z cnót, Lecz ludzi szybko zmienia czas
Sempronjusz X., poważny człek,
Salomon Alef mówi tak:
Jeszcze jednego do tych strof Tymczasem pono... przykry głos |
Lombardini Abrahamo (op. 180, 475) Danse des montres. Symfonia.
Wuchernehmer B. S. (op. 17, 412) „Wechseltanz.” Na orkiestrę.
Hopsztycki Hilary (op. 803) „Hop! hop! hop! ciesz się goły.” Mazurek na fortepian.
Maślanka O. (op. 120) „Kde mój teply kubraček, kamizela a fraček? slečna diwka na mnie wola, a ja holy robaček. Śpiew.
Windbeutel Joh. „Der Zuckerfabrikantensyndicat” ekonomische Symphonie (op. 403). Na fortepian.
Clapofacio Adamo (op. 17) „Addio carissima Resorsa, ma vita perdita e borsa”. Śpiew na baryton.
Montetigro Arabella (pseudonim p. Tigerberg) „Ach, żebym ja tak zdrowa buła.” Śpiew.
CZARNA KOTKA.
Sprzykrzywszy sobie Rózię i Andzię i Lodkę. |
Zdrowie to jest taki rubel, co człowiek potrzebuje go zmienić i roztrwonić groszami.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Bogata panna a brzydka, ma zawsze kurs al pari, stosownie do posagu; biedna, ale bardzo ładna, może mieć czasem wysoki kurs; brzydka i biedna wcale nie stoi w kurscetlu.
∗
∗ ∗ |
W naszym pieniężnym świecie zięć arystokrata
Jest to niemały honor, lecz żadna intrata.
KWIATEK.
Gdy szesnaście miała latek Dwaj pasażerowie.
Zżymał się, gniewał, przeklinał złe czasy, |
— Czy pan dobrodziej ma na sprzedanie pszenicę?
— Nie, ja jestem komisantem handlowym.
— Ny, ny, siulem alajchem...
— Nie rozumiem.
— To ja też nie rozumiem, jaki pan jesteś komisant handlowy, kiedy takie słowo nie rozumiesz?
Trafia się czasem, chociaż nie codzień, trzęsienie ziemi, wybuch wulkanu, bywają wypadki nadzwyczajne — mogło więc stać się wydarzenie, że człowiek utrzymujący się z lekcyi, wstąpił w związki małżeńskie.
Taki nieprawdopodobny fakt ze względów finansowych, zanotowano we właściwej księdze stanu cywilnego, dnia 3-go lipca 1891 roku.
On miał na imię Jan, ona Franciszka, teściowa Weronika, a teść Gorgoniusz z dodatkiem „ś. p.” od lat kilku. Zarobek pana młodego był niewielki, posag panny przedstawiał wartość urojoną, wymagania zaś teściowej dałyby się może wyrazić za pomocą „wielkich liczb.” Swoją drogą, młody pedagog nie wątpił, że znajdzie w małżeństwie przynajmniej logarytm szczęścia, pierwiastek 24 stopnia z tej odrobiny marzeń, jakie snuł nieraz w chwilach wolnych od wtłaczania wielkich prawd w małe głowy.
Wesele było z kolacyą, z tortem, z winem takiem, co to niby zupełnie jak szampańskie, a kosztuje pięć razy taniej i sprawia bólu głowy dziesięć razy więcej aniżeli szampan.
Na drugi dzień rano pedagog zapisał w swojej książeczce notatkowej następujące „stopnie:” Małżeństwo 5+, Frania 5+, oczko 5+, uśmiech 5+, buzia 5+5+5+5+, wesołość 5+. Teściowa nieobecna, z powodu migreny.
Takie stopnie przez cały tydzień codziennie zapełniały stronice katalożka.
W następnym tygodniu było: małżeństwo 4, Frania 5–, oczko 4, uśmiech 3+, buzia 4, wesołość 3+, teściowa 3 (przez grzeczność).
Notatki trzeciego tygodnia dotyczyły innych przedmiotów i tak: małżeństwo 3, Frania 3 (przez grzeczność) rosół 2–, sztuka mięsa 3–, pieczyste 1, kawa 1, humor 1, buzia (jak żyję nie widziałem takiej linii krzywej) teściowa 1–1–1.
Po miesiącu pan Jan przestał zapisywać stopnie, lecz przez wszystkie kratki i rubryki swego katalożka przeciągnął jedną długą, grubą „pałkę” rzymską, która podobno jest najokropniejsza i najgorsza ze wszystkich „pałek,” „sztyców,” „knotów” i „jedności” tego świata. Schował książeczkę do szafy i obecnie uczy się grać w bilard.
Żydowski splen.
Pani Rachela zapadła w splen, Mnie już znudziła kosztowność szat, Wtem sługa szklankę rozbiła raz, Dopóki mówić nie zacznie o sobie.
Mam przyjaciela, zacności jegomość, Że do tygrysów po krzakach się skradał, Dziewczęta z ludu i wykwintne panie: Z ŻYCIA PTASZKÓW.
Poszedł Dudek na ogródek, |
Szanowni panowie i szanowne panie! Literatura finansowa, której wynalezienie jest przypisywane niesprawiedliwie i niesłusznie jakimś Fenicyanom, którzy podobno byli wielcy szachraje, zawdzięcza swoje istnienie naszym przodkom. Oni tylko mogli stworzyć piśmiennictwo, do którego, oprócz bogactwa stylu, trzeba włożyć dużo matematyki, spory kawał procedury sądowej, całą psychologię i wielką delikatność form.
— To myśmy zrobili i nam się należy za to pomnik na placu Muranowskim.
Ojciec współczesnej literatury finansowej (dziadków, pradziadków i starszych przodków pomijam) jest bardzo zacny staruszek, już dziś wycofany z interesów, pan Abraham Dawid Hopkeles. Godna osoba! On jest Nestor i pierwszy mechanik. On napisał więcej listów niż Kraszewski, a miał skuteczniejszy talent, niż sam Sienkiewicz.
Pan Sienkiewicz pisał „Ogniem i mieczem” ale od tego ognia nikt się nie spalił, od miecza nikt nie skaleczył. Hopkeles całe życie pisał powieść „Wekslem i Wyrokiem,” a na robił więcej finansowych nieboszczyków aniżeli p. Sienkiewicz w swoim „Potopie,” który zresztą wcale nie był z wody.
Ja nie chcę krytykować pana Sienkiewicza za to, że zrobił książkę „Bez dogmatu” bo ja nie jestem pan Teodor Jeske-Choiński, żebym się o taką bagatelkę obrażał; ale ja wiem, że Hopkeles nie zrobiłby wcale dzieła: „Bez ewikcyi,” bo by mu za to energiczna pani Hopkelesowa wyrwała pół brody.
Zresztą samo porównanie naszej literatury do państwa literatury nie wytrzymuje nawet za złamany grosz krytyki. U państwa naprzykład taki pan Prus (był niegdyś dobry, ale się teraz dla nas zepsuł) to się tylko śmieje, aj, aj, aj, jak on się śmieje! Hopkeles tego nie robi — taka pani Konopnicka tylko płacze — Hopkeles wcale nie płacze — taka pani Zapolska ciągle tylko robi „plamy zielone, srebrne, złociste,” Hopkeles jest czysty staruszek, a choć zażywa tabakę, stać go jeszcze na chustkę.
Pani Orzeszkowa, może najlepsza ze wszystkich — chwali żydów. Hopkeles i tego nie robi, bo on lubi żyć prawdą.
Żeby tych wszystkich państwa piszących brać po kolei i równać z Hopkelesem, to oni by wyglądali przy nim jak kawałki szkła, kamyków, bursztynu, obok nowej sturublówki.
Jakby przy nim wyglądał pan Jeleński, wolę nie powiedzieć wcale, bo mi się zaraz psuje apetyt.
Rozważając styl tych wszystkich panów i pań, co się trudnią u państwa interesem autorskim (też jest interes) muszę powiedzieć, że oni wogóle niszczą za dużo atramentu i lubią pisać niepotrzebne słowa. Hopkeles przeciwnie, swoje słowa zawsze waży, jak aptekarz lekarstwa — on atrament oszczędza — on chce, żeby go zrozumiano odrazu.
Słusznie jest powiedziane, że styl to człowiek. Jeżeli ja czytam, że „od Bosforu leciał szafir, z nieba kapało lazurem, słońce całowało kioski sułtańskie” — to ja wiem, że to jest pan Sienkiewicz. Jeżeli ja przeczytam że „Wojtek miał koło nogi logarytm majtek” to ja wiem, że mam do czynienia z panem Prusem, (który był niegdyś bardzo porządny, ale teraz zrobił się na nic). Jeżeli ja czytam, że „ruszała się kupa spódnic, na której skakała kupa plam, a to wszystko na tle brudnej, łupinami od kartofli zarzuconej podłogi” — to ja wiem, że to nasza kochana pani Zapolska! Lecz gdy mam przed sobą list i czytam: „Ja sobie dziwię” — to ja wiem, że to jest zdrowy, jasny, trzeźwy, energiczny, pełen życia — Hopkeles.
Ja go poznam od jednego razu, od pierwszego wejrzenia widzę jego duszę, jego siłę, jego wielki talent, który ma własności nadzwyczajne, który jest taki jak drożdże wiedeńskie. Maleńki kawałek może zrobić awanturę w dużej beczce mąki.
Jeżeli państwo pozwolą, to ja przyjdę tu jeszcze raz i zrobię ścisłą analizę literatury i stylu naszego Hopkelesa; jak taksator w lombardzie oszacuję wszystkie perły, brylanty, szafiry, rubiny, ametysty, topazy, wszystko złoto, jakie on na papier wypuszcza — przedstawię wielkie zasługi tego człowieka, który na swój półwiekowy jubileusz nie dostał nawet honorowego śledzia od czytelników.
Wśród tej sfery, dla której on pisze, wdzięczność jest bardzo rzadki ptak!
Ja słyszałem od jednego mojego kuzynka, który kształci się cokolwiek i ma chęć zostać z czasem doktorem od różnych delikatnych słabości; ja słyszałem, że u państwa uczą chłopców pisać po łacinie i po grecku, dla tego, żeby mieli ładny styl. Nasz Hopkeles powiedział, że to może jest bardzo piękne i bardzo delikatne ale nie ma żadnego znaczenia w interesach. Hopkeles dobrze mówi, bo żeby kto chciał pisać listy do wierzycieli po grecku, to nie miałoby żadnego skutku. Chłopcy uczą się takich literatur, co dawno były; nasz Hopkeles uczy takiej, która wprawdzie też była, ale i teraz jeszcze jest i będzie do samego końca świata.
Hopkeles naucza, że największą ozdobą stylu jest zwięzłość. Nie potrzeba psuć papieru ani atramentu: prócz zwięzłości, powinna być siła, energia i delikatność stopniowania.
Nie trzeba dużo klektać o samej teoryi, kiedy można przedstawić rzecz praktycznie, naprzykład po freblowsku.
U nas jedna żydóweczka ma interes freblowski, ja się przypatrywałem jak to idzie. Bardzo ślicznie! Ona bierze do ręki guzik, pokazuje dzieciom i mówi: „Patrzcie bachury, to jest guzik.” Te bachury są zaraz nauczone i jeżeli który z nich znajdzie na śmieciach guzik, to nie omyli się i nie powie, że znalazł samowar, albo śledzia, albo fortepian — tylko guzik.
Nasz staruszek Hopkeles nie jest wcale panną, ale podobnie po freblowsku swoją sztukę pokazuje. On dzieli styl na kilka gatunków i zaraz daje wzory.
Naprzykład: styl delikatnie przyjemny „dziwiący.” „Ja się dziwię, że chociaż, jednak pan” i t. d.
Styl delikatnie przyjemny „pływający” bardzo ozdobny gatunek: „Pływał już Luty, zaczyna pływać Marzec.”
Styl delikatny, mniej przyjemny „patologiczny:” „Nogi mi spuchnęły od łażenia bez skutku.”
Styl delikatny „heraldyczny:” „Jeszcze w naszej familii nie było takich łajdaków, coby komu robili przykrość.”
Styl delikatny „warunkowy:” „Jeżeli do 15 nie otrzymam, to...” i t. d.
Styl bardzo ostry „piorunujący:” „Mam honor napisać, że już do pana więcej wcale nie będę pisać.”
Nareszcie styl najostrzejszy, bardzo straszny, „cedujący:” „Donoszę panu, że ja cały ten interes sprzedałem, niech się inny morduje.”
Są to główne gatunki stylu naszego kochanego Hopkelesa; proszę je porównać z całą literaturą, nietylko tutejszą, ale nawet europejską, a łatwo się pokaże, że ona trzy grosze nie jest warta. Moja córeczka czyta czasem dzieła Daudeta, Zoli, Maupassanta — ja gniewam się o to, ale ona nie słucha, powiada, że ona będzie robiła flirt. Ja jej mówiłem: „Ty przewrócona głowo, kup sobie bawełny i drutu, rób pończochę!” Ona nie chce. Kto temu winien, że nie chce? Literatura. To jest jasny dowód, co ta nasza kochana literatura warta! Tymczasem, kto się kształci na wzorach naszego kochanego Hopkelesa, ten nie ma zgorszenia i wyrabia sobie styl.
SIEDM WDÓW.
Opera w 1 akcie.
OSOBY:
1-a wdowa (soprano) Chóry innych wdów.
Rzecz współczesna.
Wielka sala, fortepian, stół, siedm krzeseł.
7-a wdowa.
A więc już postanowiono, Chór.
Ach tak, ach tak! 7-a wdowa.
Że utworzym wspólne grono. Chór.
Ach tak, ach tak! 1-a wdowa.
Ach! to będzie żywot słodki Chór.
Ach! to będzie żywot słodki! 2-a wdowa.
Dla zachwytu nie mam słów: Chór.
Rodzie męzki — do widzenia, 2-a wdowa.
Co to za dysonans znów? Chór.
To tak sobie, od niechcenia 4-a wdowa.
O! przesłodki dysonansie! Chór.
Nie zaszkodził by nam nic! 4-a wdowa.
O prześwietne zgromadzenie Chór.
Śliczne słowa, mądre słowa, Niechaj żyje czwarta wdowa! 4-a wdowa.
Ja nie mówię, by w naszym asylu, 1-a wdowa.
Ach! dla Ewarysta! 2-a wdowa.
Dla Anzelma! 3-a wdowa.
Romana! 4-a wdowa.
i Rocha! 5-a wdowa.
Jasia! 6-a wdowa.
Piotra! 7-a wdowa.
I tego, który mnie pokocha! Chór.
O tak, o tak, myśl świetna |
Kocio miał bardzo dobrego Tatusia, który mu niczego nigdy nie żałował. Dał mu ładną wioskę i bardzo piękną dziewczynkę Manię, córkę jednego zamożnego pana, za żonę. Kocio mógł nic nie robić, tylko bawić się po całych dniach, jadać różne przysmaczki i jeździć z swoją Manią na spacer w ładnym powoziku. Tak też Kocio przez jakiś czas robił, ale mu się niedługo sprzykrzyło, ziewał biedaczek i sam nie wiedział czego chce. W tem przyjechał do niego Józio, Franio, Miecio i namówili go, żeby pojechał do Warszawy bo tam chłopczyki, koło teatru, ślicznie bawią się szkłem i bardzo wesoło grają w małe karty. Kocio pojechał i tak się zapalił, że w krótkim czasie przodował w zabawie i jeszcze drugich chłopczyków uczył, jak to należy porządnie robić. Mania pisała listy do Kocia, prosząc, żeby wracał do domu, ojciec Mani groził Kociowi, ojciec Kocia wspomniał o takiej zabawie, która nazywa się kuratela, ale Kocio nie słuchał, bo uparł się przy swojem. I cóż się stało? Mania odjechała do swojego ojca, wioskę sprzedali, a Kocio, nie mając za co szkłem się bawić, siedzi w lichej knajpce na Żelaznej ulicy i pilnuje bilardu.
I nikt teraz na niego nie mówi jak dawniej Kociu, tylko:
— Panie markier!
Mendelek zaledwie ukończył lat trzydzieści był już bardzo obiecującym chłopczykiem. Nie chciał nosić żupanów swojego tatusia, ale sprawiał sobie bardzo ładne garniturki u prawdziwego krawca i na prawdziwy kredyt, o co się tatuś Mendelka bardzo gniewał. Ale Mendelek nie zważał na gniew taty i mówił, że chłopczyk, który nie jest elegancki i nie bawi się z innymi chłopczykami, nie może nigdy prowadzić porządnych interesów.
— Dla czego — mówił Mendełek — ja mam być lichwiarz, tak jak tatuś, kiedy mogę mieć swój własny bank, tylko niech mi tatuś da trochę pieniędzy.
Tatuś bardzo kochał Mendelka, więc dał mu trochę rubli, aby sobie banczek założył. Mendelek najął sklepik, nasypał za okno dużo srebrnych i złotych pieniążków i ogłosił, że sprzedaje różne zabawki procentowe na raty, oraz, że robi inne operacye. Różne dziewczynki i chłopczyki przychodziły do banku Mendelka, a Tatuś cieszył się, że jego synek ma takie duże zdolności; a kiedy tatuś spał, wtedy Mendelek bardzo wesoło bawił się z różnemi kawalerami i panienkami. Jednego dnia, gdy się Tatuś obudził, oddano mu małą karteczką od Mendelka. Tatuś przeczytał i złapał się za brodę. Mendelek donosił, że uciekł do Ameryki i że tym dzieciom, które kupiły od niego procentowe zabawki, pięknie się kłania.
— Dżon, ty łotrze, dla czego ubliżasz koniowi pełnej krwi, krzycząc na niego „psia krew?!”
— A jakże mam powiedzieć mu, jaśnie panie, kiedy mnie bestya ugryzł w rękę?
— Jeżeli ci koniecznie na tem zależy, to powiedz mu: „Dogblood,” to będzie przyzwoiciej.
POWIEŚĆ CHIŃSKA
przez
HO-TSING-DSING
urzędowego poetę powiatu Ham-Psi.
O herbaciany kwiatku! — ambro wonna! I spadła na mnie jako burza w gromach, Twardszą niż twardość żelazistych oków, |
Czcigodni słuchacze!
Będę zwięzłym, jak panna Kassylda, która ma 123 centymetry wysokości i 231 centymetrów obwodu w pasie.
Objaśnienia teoretyczne na zadany temat zajęłyby nam zbyt wiele czasu i ma się rozumieć — przeciągnęły znacznie długość niniejszego odczytu. Ograniczymy się zatem na przykładach. Co się tyczy sensu moralnego, czyli ścisłej definicyi dwóch w literaturze spółczesnej kierunków, to takową sami czytelnicy sformułować potrafią:
Zaczynam tedy:
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
„W środku dużej posesyi, pomiędzy oficynami, był wirydarzyk cudnie piękny.
Stare mury, świadki zamarłych wieków, spoglądały wązkiemi okienkami w jasne niebo, niby badając, rychło druzgoczący wszystko ząb czasu zwali je w gruzy.
U stóp tych murów poczerniałych od słońca, co je przez tyle ogrzewało wieków, mile bawiła oko świeża zieleń trawników.
Cudny, miękki, jedwabny kobierzec rozciągał się u stóp kamiennych olbrzymów.
Bzy kwitły, roznosząc wkoło woń rozkoszną, wabiąc zakochanych słowików, tych kochanków róż, jak ich nazywa wschodni poeta.
Altanka osadzona dzikiem winem, dawała chłód przyjemny — usposabiała ona do marzeń, do wspomnień dawnych, a myśl płynęła cicho, wolna i swobodna, nieprzerywana przez turkot i gwar uliczny, wznosząc się wyżej, wyżej, aż tam, gdzie stęskniony duch dążyć lubi, w eteryczne sfery zaziemskiego życia, w krainę duchów i gwiazd.
Długie godziny w tej altance przesiadywał dziadzio Erazm.
Tu marzył on o burzliwej przeszłości, pełnej walki i burz gwałtownych... tu wspominał dzieje swego serca i wywoływał obraz ukochanej kobiety, która uśmiechała się do niego z poza grobu.
Narzędzia ogrodnicze leżały porzucone w nieładzie, starzec dumał — i snać milsze mu były cienie wspomnień, aniżeli woń świeżych kwiatów, które tak pielęgnować lubił, bo słońce wzbiło się już dość wysoko, a on jeszcze pozostawał w tej samej pozycyi zadumany, milczący.
Od czasu do czasu z piersi jego uleciało westchnienie i pobiegło za temi, których serdecznie ukochał.
Dziadek, był to starzec u zachodu życia stojący.
Piękny to wszakże był zachód.
Z wysokiego czoła spadały mu promienie włosów białych jak srebro, a rysy twarzy, zaostrzone nieco, zachowały jeszcze regularność linij.
Był on w tej dobie życia, w której człowiek zdaje się być tylko gościem na ziemi; połowa jego istności bowiem wstępuje w progi pozaziemskiej krainy.
Może wolałby umrzeć, ale utrzymywały go wspomnienia, groby ukochanych na cmentarzu i wnuczka, prawdziwy cherubinek o szafirowych oczach i włoskach złotych jak promienie wschodzącego słońca.
Miła ta istotka przychodziła często do dziadunia, siadywała na jego kolanach, a szczebiotem swoim przypominała ptaszynę.
Czy mogło być co piękniejszego nad obraz tych dwojga istot!”
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Otóż, zacni słuchacze, pozwólcie, że wam przedstawię teraz ten sam sztuk na inny manier i postaram się o skreślenie próbki naturalistycznej formy opowiadania...
„Pomiędzy łączącemi się z sobą ścianami oficyn było podwórze.
Mury podstęplowane w niektórych miejscach i osłabione skutkiem starości, mogły lada moment runąć.
Pomiędzy murami rosło jakieś zielsko, którego mdły kolor, w zestawieniu z żółtą barwą murów, przypominał jajecznicę ze szczypiorem.
Po gałęziach skakały wróble, w powietrzu dawała się czuć ostra woń karbolu, pomieszana z wyziewami rynsztoka.
W rogu podwórka wznosił się budynek, odwiedzany często przez lokatorów kamienicy.
Była tam także i chłodna altana, doskonałe miejsce do wypalenia cygara, lub też do przespania się po dobrym obiedzie.
Dziadek Erazm wegetował często w tej cienistej altanie.
Tu drzemał, a osłabiony mózg jego wytwarzał rozmaite obrazy bez związku. Pamięć działała słabo, minione fakta przedstawiały mu się w osłonie jakiejś mgły. Podobno przypominała mu się kobieta, z którą przeżył lat kilkanaście i z której doczekał się kilkorga dzieci, skłonnych do suchot.
Narzędzia ogrodnicze leżały porozrzucane w nieładzie, nie łatwo bo to już starym kościom schylać się do pracy, osłabione stawy, muskuły, jakby zeschłe, wypowiadają zazwyczaj posłuszeństwo, zresztą trudno przecież żądać, aby szkielet rąbał drzewo, albo też tłukł kamienie.
Widoczne ślady nadużywania tabaki spadały na pożółkły gors jego koszuli i plamiły staroświecką kamizelkę, godny egzemplarz do przechowania w jakiem muzeum starożytności.
Dziadek był to starzec zgrzybiały.
Ciekawy okaz marazmu!
Czaszka jego świeciła nagością, resztka pozostałych włosów zeschła i pozbawiona pigmentu, w siwych strąkach spadała na kołnierz kapoty.
Zęby wypadły, kości twarzowe uwydatniły się silnie.
Byłby on już dawno umarł i uszczęśliwił swoich spadkobierców — ale podtrzymywały go przy życiu essencyonalne rosoły i stare wino, przepisane przez jednego z lepszych lekarzy.
Obok dziadka kręcił się dzieciak. Dobrze odżywiony i zdrów, przedstawiał rażący kontrast ze starcem.
Była to dziewczyna.
Dziad, patrząc na nią, myślał zapewne o tem, co z niej kiedyś wyrośnie.
Zabawny był widok tych dwóch organizmów, z których jeden znajdował się w dobie rozwoju, drugi wchodził w epokę rozkładu.”
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zacni słuchacze! już skończyłem. Znam wasz wytworny gust i sądzę, że uwolnicie mnie od konieczności wypowiedzenia zdania, za jakim kierunkiem powinniście się oświadczyć.
Mam w herbie rohatynę, pomarańczę i kota.
Te zaszczytne oznaki otwierają przedemną salony, u drzwi których stoją galonowani lokaje. Zresztą, jako lekarz-specyalista od chorób nerwowych, trapiących przeważnie lepszą część ludzkości, mam wolne wejście tam nawet, gdzie zwyczajny śmiertelnik nie zdołałby się dostać.
Nic więc dziwnego, że jako człowiek uherbowany i lekarz chorób nerwowych, odwiedzałem często dom hrabiostwa Cielemęckich. Hrabia był człowiek stary, schorowany, przesycony życiem i użyciem: miał przyprawioną rękę, sztuczne zęby, szklane oko, przypinane łydki. Ubierał go i rozbierał nie lokaj — ale specyalnie do tego trzymany mechanik z Berlina, gdyż ten jeden tylko wiedział gdzie, jaką szrubkę przykręcić, gdzie taką lub owaką sprężynę założyć. Zresztą hrabia był to bardzo godny człowiek, zwłaszcza kiedy nie mówił o polityce i o swojej zwichniętej karyerze dyplomatycznej.
Pani hrabina była więcej zajmująca, raz ze względu, iż prawdopodobnie nie miała tylu rzeczy przyprawnych, powtóre, że była arystokratką z przekonań. Pochodząc ze skromnej rodziny Pępuszków, weszła w stare gniazdo arystokratycznego rodu, i odrazu stała się bardziej dumną, niż najstarsi przedstawiciele kastowego konserwatyzmu. Na biletach wizytowych miała napisane: „née de Pimpouchec,” i lubiła mówić o starej szlachcie bretońskiej. Ludzi traktowała z góry, chociaż z pewną wyniosłą uprzejmością; do pana Boga odzywała się często, ale zawsze z zachowaniem pewnych form światowych, z aksamitnego klęcznika, z książki oprawionej w kość słoniową.
Pejzany (gdyż tak nazywała wieśniaków) w prostocie ducha zwali ją „drabina” dla jej majestatycznej wysokości, oraz ostrych, kończastych form ciała.
W roku, którego nie wymienię, hrabia Cielemęcki kupił duże dobra ze starożytnym pałacem, na którego szczycie błyszczały herby wielu magnatów, oraz Zelika Katz, jednego z przedostatnich właścicieli tego starożytnego gniazda. Zaraz po nabyciu dóbr, państwo hrabiostwo wyjechali do nowej rezydencyi, wziąwszy ze sobą guwernera niemca, francuzkę, angielkę i kilka bon, mających czuwać nad intelektualnym rozwojem dwóch latorośli zacnego szczepu.
W tydzień później, otrzymawszy przez sztafetę wezwanie, ażeby natychmiast pospieszyć do pani hrabiny, która bardzo niebezpiecznie zachorowała, popędziłem kuryerskiemi końmi.
Rzeczywiście, la comtesse née de Pimpouchec była bardzo zmieniona, znajdowała się ona pod wpływem silnego rozdrażnienia nerwowego; każdy stuk draźnił ją, dość było kichnąć w sąsiednim pokoju, ażeby podskoczyła i drgnęła całem ciałem.
Starałem się działać uspokajająco, zaleciłem spoczynek, wodę z sokiem, i przepisałem maleńką dozę morfiny — jednocześnie starałem się zbadać przyczynę choroby.
Intendent (tak nazywano ekonoma) powiedział mi, że w pałacu „straszy.”
Obejrzałem starannie gmach. Była to rudera wspaniałego niegdyś pałacu. Dwie baszty stały na rogach, bociany miały na nich gniazda. Na wierzchołku był taras, z którego dawni właściciele z dumą spoglądali na srebrne stawy i złociste łany swych dóbr. Z sześćdziesięciu kilku komnat pałacu, było mieszkalnych tylko dwanaście. Te zajmowali hrabiostwo. Apartamenta rzeczone znajdowały się na parterze; w antresolach pan intendent urządził coś w rodzaju spichrza. Leżało tam zboże na porozkładanych wielkich płachtach.
Resztę pałacu, kaplicę, bibliotekę, łazienkę, wielką salę balową, kilkadziesiąt pokoi, alków i skrytek zamieszkiwały nietoperze, sowy i puhacze, które z nadejściem zmroku odzywały się w sposób mniej zabawny.
Rzeczywiście, wieczorem zwłaszcza, przy słabem świetle księżycowem, pałac wyglądał wcale nie zachęcająco. Miał w sobie jakąś średniowieczną ponurość; do połowy tonął w ogromnym parku, wśród którego znajdował się staw zarosły trzciną.
Odzywały się różne tajemnicze głosy, sowy i puhacze huczały, nietoperze przelatywały nad głową, a niekiedy w którejkolwiek komnacie odpadł kawał gzemsu, z łoskotem rozbił się na dębowej posadzce, wywołując echo powtarzające się kilkakrotnie w pustych ścianach opuszczonej rudery.
— Pani hrabino, rzekłem, czyż pani wierzy w strachy?
— Śmiejesz się, doktorze, o! bo wy materyaliści wierzycie tylko w nerwy.
— Jednak pani, kobieta wyższego umysłu, powinnaby wznieść się nad uprzedzenia i przywidzenia łatwowiernych.
— Co pan chcesz! rozum dyktuje inaczej, a jednak jest coś...
— Wyrodzonego w naszej własnej fantazji — dodałem.
— A jednak są ludzie, którym pokazywały się tu białe damy; niech się pan zapyta pana intendenta.
— Akuratnie, proszę jaśnie wielmożnej hrabiny, ja sam, temu będzie dwa lata, jak tu wojsko stało — widziałem dwie damy z przeproszeniem...
— Możesz pan odejść, rzekła pani hrabina.
— Bądź co bądź, pozwoli pani się przekonać, że to wszystko jest przywidzeniem.
— Za nic w świecie. Umarłabym, zobaczywszy stracha.
— A skądże pewność, że go pani zobaczy.
— Czyż nie chodzi po całych nocach po górze, nie depcze, nie jęczy, nie ciągnie za sobą łańcuchów, i myślisz doktorze, że to ja tylko słyszę — słyszą także guwernantki, słyszy moja panna i Żolka niepokoi się przez noc całą.
— Przepraszam panią, kto jest Żolka?
— Ach, to najlepsze ze stworzeń — moja suczka.
— Wszakże dla zdrowia i spokojności pani koniecznie potrzeba zajrzeć strachowi w oczy — czuwajmy dziś wszyscy.
— Chyba, że wszyscy — ale i ty doktorze nie odstąpisz nas ani na chwilę.
— Czyż to nie jest jednym z najmilszych obowiązków lekarza, czuwać nad swoją pacyentką?
— Och, staruszku! — rzekła z uśmiechem i pogroziła mi palcem.
Zebraliśmy się w pokoju jadalnym.
Na dużym stole stał ładny samowar; herbata miała nam pomagać w szukaniu. Tak sądziła hrabina.
Wino, zwłaszcza stare węgierskie, także pomaga w szukaniu, tak znowuż sądził hrabia. Nie potrzebuję dodawać, że podzieliłem jego zdanie.
W pokoju było kilka osób — guwerner i trzy guwernantki.
Dzieci pod opieką bony odesłano do dziecinnego pokoju.
Czas ubiegał szybko.
Rozmowa, jak zazwyczaj w takich okolicznościach, miała za przedmiot rozmaite nadprzyrodzone zjawiska. Każdy czuł się w obowiązku opowiedzieć jakiś epizod z własnego życia, pełen tajemniczości i grozy.
Jednej guwernantce pokazała się babka od lat trzech nieżyjąca — druga widziała psa chodzącego po gwiazdach, a guwerner opowiadał, iż w Szwabii widział na własne oczy dyabła, zjadającego blutwurst z pomarańczą.
Zegar wydzwonił dwunastę.
Spojrzeliśmy wszyscy po sobie.
Na górze dało się słyszeć głuche jakieś stąpanie.
— A co?! szepnęła hrabina, blada jak śmierć.
Stąpanie było coraz głośniejsze.
Hrabia były dyplomata i wojownik rzekł do mnie zcicha.
— Wiesz pan, że to zaczyna być interesującem.
Z sufitu upadł kawał tynku i uderzył w samowar.
Kobiety krzyknęły.
Za tynkiem posypała się połamana trzcina, i wśród obłoków kurzu, nad samym samowarem zawisnęło coś w szerokiem płóciennem ubraniu.
O ile mogłem sądzić z pozoru, były to dwie nogi dorosłego mężczyzny, pod którego ciężarem załamał się spróchniały sufit. Nieszczęśliwy człowiek przybyły na górę w celu kradzenia owsa, wsuwał się powoli w otwór według nieubłaganego prawa grawitacji. Brzuch jego ocierał się o belkę — człowiek jęczał.
Wszyscy milczeli, nawet hrabia przestał się uśmiechać.
Nareszcie coś trzasło. Z sufitu upadł drewniany guzik i potoczył się po podłodze; jednocześnie na samowar padła zasłona, jaką zapewne nigdy nie był przykrywany.
Kobiety uciekły.
Człowieka pojmanego za nogi, odstawiono pod silną eskortą do urzędu wójta gminy.
Ja pomyślałem o swoich obowiązkach.
Pobiegłem do hrabiny.
We drzwiach prawie, pokojóweczka Zuzia zastąpiła mi drogę...
— Niech pan doktór nie wchodzi, rzekła.
— Czy hrabina nie ubrana?
— Owszem proszę pana, ubrana, tylko...
— Co?
— Tylko nie kazała przyjmować nikogo, bo jest zażenowana.
Wyjątek z raportu ekonoma
do JW. dziedzica bawiącego chwilowo w Warszawie.
...a co się tyczy fonduszów, to mam chonor przedstawić taki rachónek:
(z prubą tak samo wypada).
Rozlazły Wielkie
1 Czerwca. Bajdalski Jan.
|
Los innym ludziom dał chatę lub futor,
A innym szczęście według swego gustu,
Przedemną rzucił okseft inkaustu,
I rzekł mi: bazgraj kiedyś jest autor.
Kopę mi gęsi dał na oskubanie,
Ryzę papieru z zabrudzonej szmaty...
I zdało mu się, żem już jest bogaty
Kiedy na wieczne skazał mnie pisanie.
Zanim się jeszcze moja myśl rozproszy,
Zanim dostanę się tam, w światy szersze,
Cóż biedny pocznę? muszę pisać wiersze...
Wierz mi czytelniku, że autorstwo jest to śliczny zawód, już dla tego, że najczęściej bywa — zawodem. Nie przynosi ono wielkich materyalnych korzyści, ale za to daje rozgłos i niezwykłe zadowolenie moralne. Rozgłos tak dalece wielki, że nawet po śmierci jeszcze nawymyśla ci poczciwy kolega, a nie zadawalając się poszarpaniem twej pracy, tendencyi i zamiarów, wyszykanuje cię jeszcze jako ojca rodziny, jako prywatnego człowieka. O zwykłych ludziach tego mu pisać nie wolno — o autorze można — bo autor, jak się rzekło wyżej — rozgłos ma... Zadowolenie moralne czerpie się z wielu źródeł: 1) z częstych odwiedzin wierzycieli; 2) z kłopotów życia; 3) z trosk o chleb powszedni; 4) ze wspaniałomyślności wydawców, którzy uważają autora za inwentarz roboczy, taki mianowicie — który powinien bardzo mało jadać a bardzo wiele za to pracować; dalej jeszcze pociesza go rozkoszna perspektywa przyszłości czekającej wdowę i sieroty, jeżeli niebo da mu umrzeć o lat dziesięć przynajmniej zawcześnie.
Jest to naprawdę wysokie zadowolenie moralne, wielkie szczęście in folio na chińskim papierze z floresami i z figielkami.
Całkowicie ładny interes! Nieraz chciałem zapytać ojca, czy życie moje nie było edycyą za zbytkowną, czyli ściślej mówiąc zbyteczną, ale żal mi było staruszka, tembardziej, że o ile wiem, nie wypił on ze starym Malthusem ani jednej butelki porteru; a powtóre... i ja też niegdyś byłem Farysem! i ja mam syna, a kto wie czy mu kiedy podobne pytanie nie przyjdzie do głowy... jest to bowiem „bardzo delikatne dziecko,” jak mówi żona jednego z moich znajomych, wyznania finansowego.
To tylko jest w tym ciągłym zawodzie pocieszającem, że się żyje życiem podwójnem, czyli o połowę krótszem, jeżeli uważać je będziemy co do czasu; że się dochodzi do niezwykłego wyrobienia nerwów i żółci i że przyczynia się do wzrostu fantazji przez nadmierne używanie czarnej kawy, nie przedłużającej życia, ale za to skutecznie leczącej z chęci do snu, tak zresztą właściwej organizmom normalnym. Straty poniesione w życiu łatwo i bez wielkiego kosztu można sobie wynagrodzić w fantazyi. Jestem naprzykład głodny a w trakcie tego piszę: wprowadzam więc na papier pyszny bankiet, stół w podkowę, nakrycie srebrne, prześliczne kobiety, menu zaś jakiegoby nawet nie ułożył pewien znany i zasłużony członek warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, który jakkolwiek działalność swą ograniczył tylko do... zupy rumfordzkiej, niemniej jednak umie zjeść i wypić nie gorzej od Lukullusa, który, jak historya uczy, zjadł raz salaterkę pawich języków z rodzynkami...
Smutno mi, sam jestem — któż mi zabroni sprowadzić na papier najpiękniejszą damę, choćby naprzykład jaką margrabinę de Saint-Cliquot, albo baronową von Szwarzwalderoberförstertöchterlein, rozpatrywać się szczegółowo w jej wdziękach, w szczegółach toalety, od trenu wlokącego się za nią, aż do koronek i batystów okrywających jej białe, zaokrąglone ramiona. A pieniędzy żądam! któż mi zabroni udać się myślą do kalifornijskich kopalni, lub do domu jakiego europejskiego bankiera? Mogę mu nawet bezkarnie wykraść jedyną córkę i ofiarować ją pierwszemu lepszemu mazgajowi, którego podoba mi się wynieść do godności bohatera...
Powiedziałbym, że autor to król... in partibus infidelium (bo mu nikt nie wierzy); w krainie fantazyi panuje samowładnie i co dziwna, nie stacza walk o terytoryum z innemi podobnemi mu kacykami, chociaż się tam z nimi częstokroć spotyka.
Kiedy czasem robię w cichości ducha obrachunek sumienia, to widzę, żem bardzo dużo w życiu swojem uczynił. Ożeniłem kilkanaście par zacnych, kochających się, poczciwych. Pewnej babie żyjącej z wsparć pozwoliłem wygrać na loteryi los główny. Fircykowi, któremu już zbrakło na serdelki, dałem sukcesyę, kilku guwernantkom dałem młodych i bogatych mężów, karałem występki, nagradzałem cnoty, stawałem w obronie uciśnionej niewinności. Zabijałem, nie jak zwykły zbrodzień nożem, albo siekierą, ale uśmiercałem ludzi na tyfus, apopleksyę a najczęściej na suchoty.
Czyż to małe zasługi?!